Dla Portugalczyka pierwsze zgrupowanie było poligonem doświadczalnym. Mecze z Węgrami (3:3) i Andorą (3:0) przyniosły nie tylko rewolucję taktyczną, ale także przegląd kadr, bo Sousa w ciągu 72 godzin posłał do walki o punkty aż 21 zawodników. Bałagan był nieunikniony.
Nie było mowy o kontynuacji pracy Jerzego Brzęczka, która pozwoliła zwyciężać średniej klasy rywali, ale w starciach z potęgami kończyła się uderzeniem w szklany sufit. Sousa podczas kilku treningów musiał wepchnąć drużynę na tory, którymi można dojechać dalej.
Nowy selekcjoner wybrał system z trzema stoperami i wahadłowymi. Postanowił też przeprogramować piłkarzy, ucząc ich wysokiej obrony oraz rozkochując w ataku pozycyjnym. To zabolało i przyniosło jedynie 4 punkty, czyli raczej minimum przyzwoitości niż plan minimum.
Intensywna terapia
Spotkania w Budapeszcie i Warszawie pokazały, że Sousa to trener elastyczny. Reaguje na wydarzenia, szuka niestandardowych rozwiązań i umie przyznać się do błędu. Po remisie z Węgrami rzeczowo wypunktował problemy oraz dokonał korekt w składzie. Kamil Glik wrócił na środek bloku defensywnego, a Michał Helik i Jakub Moder trzy dni później nawet nie powąchali murawy.
Podobno narodziny drużyny wymagają chrztu w sytuacji kryzysowej - mecz z Węgrami mógł nim być, przynajmniej trzeba mieć taką nadzieję. Polacy rozwiązali problemy, które sami sobie stworzyli. Jeśli za kadencji Sousy doczekamy sukcesów, to wspomnimy później Budapeszt jako miejsce, gdzie reprezentacja dojrzewała w bólach.