Kiedy prowadzisz 1:0 i przegrywasz 1:2, strzelając dwie samobójcze bramki, możesz się załamać. Albo wziąć się w garść i w rewanżu zrobić wszystko, by udowodnić, że to wypadek przy pracy.
W takiej sytuacji znaleźli się piłkarze Sevilli, którzy tydzień temu przed własną publicznością ulegli Bayernowi. Do Monachium polecieli z podniesionymi głowami i cichymi nadziejami na sprawienie niespodzianki, ale to, co w 1/8 finału wystarczyło na Manchester United, może nie wystarczyć na mistrzów Niemiec. Bawarczycy w tym sezonie u siebie nie doznali jeszcze porażki, a ich dominacja w Bundeslidze spowodowała, że Jupp Heynckes mógł w ostatnich tygodniach gospodarować oszczędniej siłami swoich liderów. Mniej grał m.in. Lewandowski.
– Od początku roku chciałem wyhamować. Grać optymalnie, a nie wychodzić w każdym meczu i się zarzynać. Na dłuższą metę nie daje to nic dobrego ani mnie, ani drużynie – opowiada polski napastnik w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego". – Nauczyłem się mądrze odpoczywać. Cierpliwość ma dać owoce w najważniejszych momentach. To, czy strzelę w Bundeslidze jedną, czy dwie bramki mniej, nie ma kompletnie znaczenia, a zaoszczędzone w kościach 90 minut – już tak.
Lewandowski, podobnie jak pięciu jego kolegów (Jerome Boateng, Joshua Kimmich, Franck Ribery, Corentin Tolisso i Sebastian Rudy), musi dziś uważać na prowokacje rywali. Kolejna żółta kartka wyeliminuje każdego z nich z pierwszego spotkania w półfinale. W Monachium nikt nie wybiega w przyszłość, ale Heynckes zapewnia, że jego zawodnicy nie obawiają się starcia z Realem lub Barceloną.
Sevilla nie ma nic do stracenia, tak jak Juventus. „Jeśli nie wierzycie, zostańcie w domach" – bije po oczach tytuł na okładce dziennika „Tuttosport", choć szanse mistrzów Włoch na awans oceniane są najniżej. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby zespół, który przegrał pierwszy mecz na własnym stadionie 0:3, przeszedł do następnej rundy.