ŁKS przyjechał do Warszawy, by sprawdzić, w jak wielkim kryzysie na początku roku znajduje się Legia. Przegrał, ale dowiódł, że piłkarze Jana Urbana to na razie tylko dziesięć koszulek i Takesure Chinyama.
Nawet starający się o polskie obywatelstwo i przymierzany do reprezentacji Roger w takiej formie nie jest w stanie pomóc Legii, nie wspominając o kadrze. Kolegów musi wyręczać Chinyama, który w drugiej połowie strzelił 11. i 12. bramkę w sezonie. Dał Legii trzy punkty, ale bardzo ułatwił mu zadanie pokaz głupoty Roberta Szczota.
Zawodnik gości dostał drugą żółtą kartkę już w 33. minucie za to, że strzelił do bramki po gwizdku, a właściwie trzech gwizdkach. Tłumaczenie się tym, że nie słyszał przerywającego grę sędziego Jarosława Żyry, było tak absurdalne, jak ciągle trwający milczący protest kibiców na Łazienkowskiej. Inna sprawa, że spalonego, którego odgwizdywał Żyro, nie było.
Gdyby nie błąd sędziego, Szczot mógłby strzelić bramkę. Byłoby już wtedy 2:0 dla ŁKS. Goście prowadzili od 12. minuty po golu Marcina Adamskiego. Obrońca, którego latem ubiegłego roku Wojciech Stawowy ściągał do Arki Gdynia z Erzgebirge Aue tylko po to, by stwierdzić, że ma fatalną koordynację ruchową i do futbolu się nie nadaje, był jednym z najlepszych na boisku. W drugiej połowie pojawił się Sebastian Mila wracający do polskiej ligi po trzech latach przerwy.
ŁKS odjeżdżał bez choćby punktu, a Szczota czeka gorący tydzień. Pierwszą karę – przesunięcie do rezerw – trener Mirosław Jabłoński ogłosił jeszcze w Warszawie. Kierownictwo klubu ma też wyciągnąć wobec niego konsekwencje za udział w bójce w jednym z łódzkich kasyn.