Kasprzik debiutował w oficjalnym meczu Lecha Poznań. Sprowadzony latem z Piasta Gliwice bramkarz z biografią, w której znajduje się miejsce nawet na kilka miesięcy w areszcie za bójkę, najpierw popełnił błąd przy wyrównującym golu Juniora Diaza, by w konkursie rzutów karnych dać nowemu klubowi pierwsze w tym sezonie trofeum.
Mecz o superpuchar zorganizowany został w Lubinie nieprzypadkowo. Kibice obu drużyn mieli do pokonania mniej więcej taką samą drogę, poza tym fani miejscowego Zagłębia wspierają Lecha, a drużynę z Krakowa dopingowali kibice Śląska Wrocław. Dzięki temu stadion, który ciągle jest w trakcie przemiany z dożynkowego molocha, w jeden z najnowocześniejszych w Polsce, zapełnił się niemal po brzegi.
To miał być smutny mecz, w którym mistrzowie Polski mieli spuścić głowy, przyjąć jak najmniejszy wymiar kary od Lecha i czekać na decyzje po porażce w kwalifikacjach Ligi Mistrzów z Levadią Tallin. Właściciela Wisły Bogusława Cupiała na trybunach nie było. Jedni mówią, że wisi na telefonie szukając zastępców dla tych, którzy ośmieszyli jego klub, inni - że decyzje już dawno zostały podjęte, a Cupiał czeka tylko na odpowiedni moment, by przedstawić swój punkt widzenia.
Wisła w Lubinie nie spuściła głowy, walczyła ambitnie, a w drugiej połowie powinna wykorzystać przewagę i przywieźć do Krakowa puchar pocieszenia. Co prawda szybko straciła bramkę po strzale Roberta Lewandowskiego, a później tylko dzięki błędnej decyzji sędziów uniknęła drugiej, ale pokazała, że potrafi szybko zapominać o klęskach.
Maciej Skorża po meczu w Tallinie mówił o swoim błędzie i chyba miał rację. Wisła za późno rozpoczęła przygotowania. Rok temu pierwsze spotkanie rozegrała 30 lipca, w tym sezonie nie zmieniła planów, mimo że mecze z mistrzami Estonii zostały zaplanowane na dwa tygodnie wcześniej. Levadia miała być na tyle słaba, by poradzić sobie z nią nawet w środku okresu przygotowawczego. Na nieszczęście Skorży i całej polskiej piłki - okazała się mocniejsza.