Selekcjoner Francuzów tylko się uśmiecha, kiedy słyszy nazwisko Vittorio Pozzo. Od kilku dni cały piłkarski świat zastanawia się, czy zdoła dorównać Włochowi.
Jedynie Pozzo wygrał dwa kolejne mundiale. Ale to było jeszcze przed drugą wojną światową, w zupełnie innych czasach, których nie da się zestawić z obecnymi.
Trener włoskich mistrzów świata zawsze pozostanie tym pierwszym, ale to wyczyn Deschampsa będzie zasługiwał na większe uznanie, jeśli w niedzielę Francja pokona Argentynę i obroni tytuł. Utrzymanie się dziesięć lat na stanowisku w reprezentacji, która jest narodowościowym tyglem, zlepkiem trudnych charakterów i wybujałych ego, musi budzić podziw.
Tym bardziej że Deschamps przejmował drużynę rozbitą, a osiągnął z nią już trzeci finał wielkiego turnieju. Zrobił coś, co nie udało się jego koledze z kadry Laurentowi Blancowi – posprzątał bałagan i zapanował nad chaosem, jaki powstał po mundialu w RPA, który skończył się dla Francuzów kompromitacją, bo piłkarze zbuntowali się przeciw trenerowi i zmusili Raymonda Domenecha do odejścia.
Zostawił ślad
Deschamps miał dobre referencje. Wszędzie, gdzie wcześniej pracował, odciskał swoje piętno na zespołach. Z Monaco awansował do finału Ligi Mistrzów (2004), zdegradowany przez aferę korupcyjną Juventus Turyn wprowadził z powrotem do Serie A (2007), a Olympique Marsylia pomógł po 18 latach przerwy odzyskać tytuł mistrza Francji (2010).