Przez całą pierwszą część sezonu walka Hamiltona z Sebastianem Vettelem była niezwykle zacięta i po raz pierwszy w epoce hybrydowych silników to Ferrari zdawało się mieć przewagę nad dominującym od sezonu 2014 Mercedesem. Jednak zamiast zapędzić rywali do narożnika i wymierzać potężne ciosy, ekipa z Maranello potykała się o własne nogi.
Wpadki strategiczne, błędy kierowców i nieskuteczność przygotowanych na drugą część sezonu poprawek – przez które czerwone samochody straciły oddech – ułatwiły zadanie Hamiltonowi i Mercedesowi. Obrońcy tytułu wykorzystali wszystkie potknięcia rywali, a gdy im zdarzały się słabsze dni, to z reguły spadali na cztery łapy.
Tymczasem Scuderia potrafiła marnować stuprocentowe sytuacje, jak w Niemczech, gdzie jadący na prowadzeniu Vettel wypadł z toru, a zwyciężył Hamilton – mimo że startował dopiero z 14. miejsca. Anglik wykazał się spokojnym i dojrzałym podejściem, którego nabrał po sezonie 2016, przegranym z zespołowym partnerem Nico Rosbergiem. Niemiec, uważany za mniej utalentowanego kierowcę, pokonał go wtedy dzięki chłodnemu umysłowi i drobnym gierkom psychologicznym. Do tego wykorzystywał każdy słabszy dzień Hamiltona – a tego zabrakło Vettelowi w tym sezonie.
Hamilton od dziecka podziwia Ayrtona Sennę, ale nie zaprząta sobie głowy szczegółami i rekordami. Z kolei Vettel uwielbia historię swojego sportu, w której część najbardziej imponujących osiągnięć wciąż należy do jego idola i mentora Michaela Schumachera. Łatwo sobie wyobrazić, że czuje dodatkową motywację, by samemu je pobić bądź przeszkodzić w tym rywalowi, ale to Hamilton pod każdym względem ma bliżej do rekordów wszech czasów, nie tylko jeśli chodzi o tytuły.
W zestawieniu wygranych Grand Prix do wynoszącego 91 zwycięstw rekordu brakuje mu 20 triumfów, a Vettelowi aż 39. Teoretycznie już za dwa lata Hamilton (pięć tytułów mistrza świata) może dorównać Schumacherowi (siedem) – ale czy wytrzyma tyle czasu w F1?