Był taki czas w polskim sporcie, gdy pięcioboiści byli gwiazdami mediów, ich twarze i nazwiska znali wszyscy kibice. Zaczęło się od złotego medalisty igrzysk w Montrealu (1976) Janusza Peciaka, a potem tych gwiazd przybywało. Jedną z nich był Zbigniew Pacelt, który miał już za sobą olimpijską karierę w pływaniu (udział w igrzyskach w Meksyku – 1968, i Monachium – 1972), ale najlepsze było dopiero przed nim. Jako pięcioboista wystartował w Montrealu, jednak przede wszystkim został dwukrotnym mistrzem świata w drużynie. Potem, już jako trener, wraz ze współpracownikami sprawił, że przez lata pięciobój nowoczesny można było śmiało nazywać pięciobojem polskim. Podczas mistrzostw świata w Budapeszcie, gdy zażartowałem tak przy węgierskim dziennikarzu, on powiedział, że to prawda, i o tym napisał, a Węgrzy uważali się zawsze za strażników świętych ksiąg tego sportu.

Były złote medale igrzysk olimpijskich (Arkadiusz Skrzypaszek i drużyna w Barcelonie – 1992), zdarzały się mistrzostwa świata kobiet, gdy prawie całe podium było polskie. Za tym wszystkim stała m.in. wiedza, praca i talent Zbyszka. Miałem wielkie szczęście, że w tamtych czasach mogłem pisać o polskich pięcioboistach, jeździć z nimi po świecie i słuchać Zbyszka, a talent do opowieści i anegdot miał równie wielki jak do sportu.

Pięciobój tamtych lat był sportem, w którym osobisty kontakt dziennikarza z zawodnikiem czy trenerem wydawał się sprawą naturalną. Podróżowaliśmy często tymi samymi samolotami, spaliśmy w tych samych hotelach i nikt się nie bał tej bliskości. Zbyszek mi zaufał, korzystałem z tego przez lata, zyskując wiedzę o pięcioboju i nie tylko. Jego refleksje o kuchni sportu w PRL to była lekcja nie do odebrania w szkole, a przy okazji często beczka śmiechu.

Dziś pięciobój nowoczesny jest w Polsce niszową zabawą, nie ma sukcesów i uwagi mediów. Wraz ze śmiercią Zbyszka straciliśmy też ważnego świadka tego, że kiedyś było inaczej, że pięcioboista to brzmiało dumnie. Dla mnie zresztą wciąż brzmi i tak już zostanie.