Reklama
Rozwiń

Mistrzowscy LA Lakers od kuchni

Takiego przewodnika po Los Angeles Lakers nie przeczytacie na żadnym blogu, ani w żadnej gazecie. Jest efektem dziewięciu długich miesięcy spędzonych z najlepszym koszykarskim zespołem świata. Są tam rzeczy, o których słyszeliście, ale również takie, o jakich nie macie zielonego pojęcia...

Publikacja: 15.06.2009 10:48

[srodtytul]DRUŻYNA[/srodtytul]

[b]Kobe Bryant[/b] - lider drużyny, MVP finałów, najlepszy obecnie koszykarz świata. "Z czego najbardziej się cieszę? Z tego, że już nie będę musiał słuchać tej idiotycznej krytyki!" - powiedział uśmiechając się znacząco na pomeczowej konferencji. Rzeczywiście, w latach 2000-2002 zdobył trzy mistrzowskie pierścienie wspólnie z Shaquillem O'Nealem, ale gdy ten opuścił Los Angeles, nie mógł wywalczyć samodzielnie kolejnego tytułu. Wszyscy mu to wypominali, a sam Shaq ostatniego lata rapował w nowojorskim klubie "Kobe nie może wygrać beze mnie". Nawet jeśli było to dla Bryanta krzywdzące, bo tak samo O'Neal nie zdobyłby żadnego tytułu bez niego... W ostatnich miesiącach Shaq zmienił swoje nastawienie do Kobe'a o 180 stopni. Komplementował go na każdym kroku. Wtajemniczeni wiedzieli, o co mu tak naprawdę chodzi - zobaczył, że w Los Angeles znów powstał świetny zespół, który będzie miał duże szanse zdobyć tytuł mistrzowski i chciał się podłączyć. Kobe mu jednak na to nie pozwolił. Symboliczne znaczenie miała wymiana zdań pomiędzy oboma gwiazdami w trakcie konferencji zaraz po tym, gdy wspólnie otrzymali statuetkę MVP Meczu Gwiazd. Shaq: Brakuje mitych naszych wspólnych lat w Los Angeles. Kobe: To były fajne czasy, ale nie przesadzajmy. Nie będzie żadnych wspólnych "Stalowych Magnolii".W szatni Bryant prawie zawsze był tym zawodnikiem, który wychodził spod prysznica jako ostatni, a walka o dobrą pozycję w otoczeniu jego szafki była dla wielu dziennikarzy najważniejszym momentem dnia. Przed szatnią na Kobe'a również prawie zawsze czekała jego małżonka Vanessa, którą poderwał jeszcze gdy chodziła do szkoły średniej w L.A i poślubił zanim ją ukończyła. Co ciekawe, jako jedyna partnerka życiowa koszykarza Lakers miała przywilej siedzenia tuż obok drzwi wejściowych do tego pomieszczenia. Pozostałe małżonki czekały na swoich lubych w specjalnie przeznaczonym do tego pokoju. Vanessa czasem przyprowadzała ze sobą dwójkę dzieci, a wtedy Kobe po wyjściu z szatni brał je na barana i błyskawicznie zapominał o całym świecie. Raz zdarzyło się, że małżonka Kobe'a pokłóciła się o coś z dziennikarką pracującą dla portalu ESPN. To był ostatni dzień jej pracy na meczach Lakers, następnego dnia straciła akredytację. Problemy miał także reporter "LA Times", który - dla zabawy - zrobił straszną minę w stronę jednego z dzieciaków. Vanessa wpadła w szał, pobiegła za nim aż do sali konferencyjnej i zwyzywała od najgorszych. Najczęściej była jednak sympatyczna i kontaktowa, co pozwoliło jej nauczyć się kilku słów po polsku od niżej podpisanego.

[b]Derek Fisher[/b] - najsympatyczniejszy zawodnik w drużynie. Pełen profesjonalista. Zawsze odpowiadał na wszystkie pytania dziennikarzy, dla których przeznaczał tyle czasu, ile tylko potrzebowali - niezależnie od tego, czy grał świetnie i w konsekwencji przyjmował pochwały, czy fatalnie i musiał się tłumaczyć. Lubiany przez wszystkich bez wyjątku. Z reporterami zaprzyjaźnił się do tego stopnia, że dołączył ich do grona znajomych na "facebooku". Po meczu wracał z żoną do domu. Zarówno on, jak i Bryant nigdy nie wychodził z kolegami z zespołu na żadne imprezy. Na pierwszym miejscu zawsze stawiał rodzinę. W czwartek trafił najważniejsze dwa rzuty w swojej karierze i okazał się bohaterem Lakers na drodze do mistrzostwa. Lepszego bohatera NBA nie mogła sobie wymarzyć. Drodzy rodzice - jeśli chcecie, aby wasze pociechy zostały w przyszłości koszykarzami, to przeczytajcie sobie biografię Fishera. To jest wzór do naśladowania pod każdym względem.

[b]Lamar Odom[/b] - największy żartowniś w drużynie. Zawsze skory do wygłupów, ale też tworzący dobrą atmosferę w szatni, potrafiący rozładować napięcie. Od wspólnych wypadów z kolegami z zespołu nie stronił, oj nie! Pod względem talentu potencjalnie jedna z największych gwiazd ligi. Bywał jednak bardzo roztrzepany, miał problemy z systematycznością i koncentracją. Potrafił grać fantastycznie i fatalnie w tym samym meczu. Przed finałami jeden z miejscowych lekarzy postawił diagnozę - Odom je zbyt dużo słodyczy, a zbyt wysoki poziom cukru w organizmie powoduje "skoki energetyczne", które są odpowiedzialne za wahania formy. Dwa dni później lokalny komik Guillermo z show Jimmy'ego Kimmela w telewizji ABC przyniósł Lamarowi na trening w podarunku kilka cukierków "Snickers", które ten skonsumował w trakcie rozmowy z dziennikarzami. Po drugim meczu Odom odebrał czekoladę od gospodarza radiowego talk-show Dicka "Vicka" Jacobsa. - Zaraz ją zjem w całości - zapowiedział przed oddaniem mikrofonu. W finałach grał jednak znakomicie. "Wszystko dzięki cukierkom" - tłumaczył uśmiechając się szeroko. Lamar ma duży dystans do siebie i największy chyba talent komiczny w zespole. Latem będzie negocjował nowy kontrakt, Lakers będą musieli walczyć o to, aby pozostał w tej drużynie.

[b]Pau Gasol[/b] - kibic Barcelony, czylu ukochanej drużyny z rodzinnego miasta. Starał się oglądać wszystkie mecze Barcy w Champions League, przynajmniej z odtworzenia i te najważniejsze z Primera Division.Pewnego dnia spytałem go po meczu, dlaczego emanuje z niego tak wielka radość, czy to z powodu wygranej Lakers? Pau odpowiedział: - Nie, moja drużyna właśnie rozbiła Real w Madrycie. Przyjaźni się prywatnie z wieloma piłkarzami, ale gdy spytałem go, czy będzie namawiał Ronaldinho na przyjęcie oferty z L.A Galaxy, odpowiedział z pełną powagą: Żartujesz? Nigdy bym mu tego nie zrobił. To dla niego wyjątkowy rok. Barcelona rządzi w piłce nożnej, a Lakers w koszykówce. Gasol ma jednak także inną pasję - jest miłośnikiem opery, starał się nie opuszczać żadnego, nowego spektaklu. Przyjaźni się z dyrektorem L.A Opera, swoim rodakiem Placigo Domingo, a także jego małżonką, która niedawno wyreżyserowała "Traviatę". Intelektualista, sporo czyta.

[b]Andrew Bynum[/b] - od kiedy spotyka się ze słynną piosenkarką Rihanną, znalazł się na celowniku tabloidów oraz... kolegów z zespołu (zwłaszcza Odoma), którzy lubili sobie z niego dowcipkować. Lakers nie zdobyliby jednak tytułu bez jego, skromnego, ale mimo wszystko zauważalnego, udziału. Gdy gra dobrze - ten zespół jest praktycznie nie do pokonania. Bynum ma olbrzymi potencjał (za który Lakers zgodzili się zapłacić mu 60 milionów dolarów). Ten sezon był dla niego bardzo ciężki. Znów prześladowany przez kontuzje tym razem zdążym wrócić do zdrowia przed play-offami, ale do optymalnej formy już niekoniecznie. Prywatnie - milczek, na pytania odpowiada niewyraźnie, coś tammruczy pod nosem z niewinnym uśmiechem zagubionego dzieciaka na twarzy.

[b]Trevor Ariza[/b] - cichy bohater play-offs. Znakomity obrońca, jego dwa fenomenalne przechwyty w końcówkach dwóch spotkań z Denver Nuggets tak naprawdę zdecydowały o wyniku finalu konferencji. Dziennikarze w Los Angeles zaczęli go porównywać do Michaela Coopera, kluczowego zawodnika z epoki "Showtime". W szatni ważny członek tzw. "grupy towarzyskiej". Los Angeles zna jak własną kieszeń, bo przecież grał tutaj na uczelni UCLA, wspólnie zresztą z Jordanem Farmarem, z którym mocno się kumpluje. W trakcie sezonu kolekcjonował komplementy i tatuaże, pod tym względem ustępuje chyba tylko Shannonowi Brownowi. Latem dostanie na pewno dużą podwyżkę. Do tej pory zarabiał 3 miliony dolarów rocznie, teraz będzie - minimum sześć.

[b]Luke Walton[/b] - mój dobry kolega Eric Pincus z "Hoopsworld" powiedział kiedyś: Luke jest miernikiem wartości tego zespołu. Zawsze gra bardzo dobrze wtedy, kiedy cały zespół prezentuje się znakomicie, afatalnie, gdy drużyna ma problemy i w zasadzie można to zjawisko analizować w obie strony. Nawet Kobe Bryant nazywa go "kluczowym elementem". Walton nie ma wielkiego talentu, wszystko robi poprawnie, ale nie spektakularnie. Nie jest świetnym strzelcem, nie ma szybkości, broni dobrze, ale nie znakomicie, zbiera przyzwoicie. Jego największym atutem jest jednak niesamowita, boiskowa inteligencja. Tym nadrabia wszelkie braki. Najlepiej z całego zespołu rozumie taktykę PhilaJacksona i na parkiecie potrafi wszystko ustawiać zgodnie z kanonami. To czyni go tak naprawdę ważnym elementem całej układanki. Prywatnie bardzo towarzyski. Po sobotnich meczach opuszczał często halę w towarzystwie Farmara, Vujacica i Vladimira Radmanovica, zanim ten w lutym zostal sprzedany do Charlotte Bobcats.

[b]Sasza Vujacić[/b] - dusza towarzystwa, wesołek. "Giermek" Kobe'a Bryanta. Złośliwi żartowali, że Lakers nie sprzedali go w ostatnich miesiącach tylko dlatego, że nie pozwoliłby na to Kobe. Vujacić jako zawodnik nie miał udanego sezonu, grał znacznie słabiej niż przed rokiem, co strasznie go frustrowało. Nieprawdą jest jednak, że spoczął na laurach po podpisaniu wysokiego (15 mln za trzy lata) kontraktu. Wiem, bo sam mi to mówił, że po nieudanych meczach wracał do hali następnego dnia rano i oddawał setki rzutów. Niestety, zablokował się psychicznie. Sasza miał zawsze swój żeński fan club w Staples Center. Powszechnie uważany za największego przystojniaka w drużynie. Koledzy żartowali, że strasznie się zamerykanizował i trochę mają rację. O ile Radmanović większość urlopu spędzał w rodzinnym Belgradzie, Vujacić w ostatnie lato poleciał do Słowenii na... dwa dni, po czym wrócił do Los Angeles i wylegiwał się na Manhattan Beach. W trakcie sezonu zasadniczego wdał się w pyskówkę w Marcinem Gortatem podczas meczu w Orlando. Po powrocie skarżył się: "Powiedz temu swojemu koleżce, że ma przechlapane. Wyzywał mnie od słoweńskich (niecenzuralne słowo). Poproszę Lamara albo Pau, aby stawiali mu mocne zasłony i trzymali wysoko łokcie, gdy przyjedzie do Los Angeles. Jeszcze pożałuje!". Coż, Gortat jakoś przetrwał mecze z Lakers, a Sasza chyba w końcu zapomniał... Vujacić chroni swoje życie prywatne i (prawie) nikt nie wie, że spotyka się ze znaną, bardzo ładną aktorką. Szczegółów jednak nie zdradzę!

[b]Jordan Farmar[/b] - spotkałem go pod koniec grudnia w supermarkecie "Whole Foods". Siedział sobie przy kawie z bratem, tysiące ludzi mijało go, a nikt nawet nie poprosił o autograf. Gdy nie ma na sobie dresu Lakers, jest praktycznie nie do rozpoznania. Cichy, spokojny, ubrany nieekstrawagancko. Znakomicie rozpoczął sezon, ale po przerwie na kontuzję grał słabiej. Często irytował Phila Jacksona, bo podejmował złe decyzje na parkiecie. Niewykluczone, że latem Lakers oddadzą go do innego zespołu. Farmar, co ciekawe, jest chlubą, chwałą i ulubieńcem kibiców w Izraelu. Jako jedyny koszykarz NBA nawrócił się na judaizm i otwarcie przyznał do swoich korzeni. Brał także udział w misji pokojowej w Palestynie. Teraz chce grać dla Izraela.

[b]DJ Mbenga[/b] - maskotka zespołu i publiczności w Staples Center. Gdy Lakers wysoko wygrywali w trakcie meczu, kibice zaczynali skandować "Chcemy Mbengę". Phil Jackson wtedy z reguły wpuszczał go na parkiet, przy niesamowitym aplauzie z trybun, a koledzy z zespołu robili wszystko, co w ich mocy, aby DJ zdobył punkty. Nie było to zadaniem łatwym, bo Mbenga talentu ofensywnego zbyt wiele nie ma. Specjalizował się jednak w blokach. Nie pamiętam większej wrzawy w Staples Center, jak wówczas gdy w meczu z Memphis Grizzlies Mbenga zablokował cztery rzuty w odstępie bodaj sześciu minut i do tego jeszcze trafił trzy razy z półdystansu. Kobe Bryant turlał się wtedy obok ławki Lakers, zwijając się ze śmiechu. Mbengę zapamiętam jednak głównie z tego, że dzięki niemu napisałem jeden ze swoich najlepszych reportaży - dla największego dziennika w Belgii. Mbenga opowiedział mi ze łzami w oczach historię swojego życia. Miał 19 lat, gdy stracił ojca i połowę rodziny w trakcie krwawej, domowej rewolucji w Demokratycznej Republice Kongo. DoBelgii trafił jako więzień polityczny, bez grosza przy duszy. Przypadek chciał, że na ulicy wypatrzył go Willy Steveniers, była gwiazda belgijskiego basketu. Zauważył, że chuderlawy, nieznajomy, zabiedzony chłopak ma 220 centymetrów wzrostu i postanowił zrobić z niego koszykarza. W wieku 20 lat! Dziewięć lat później Mbenga zdobył mistrzostwo NBA. Dla mnie jest największym bohaterem, i tak już zostanie.

[b]Shannon Brown[/b] - pozyskany w trakcie sezonu bardzo przydał się w play-offs. Miał wiele udanych momentów, zwłaszcza w meczu numer pięć z Denver Nuggets. Przy wzroście 190 centymetrów imponował niesamowitą skocznością. Zaliczył kilka wsadów, po których kamery pokazywały Kobe Bryanta i resztą graczy Lakers kręcących z niedowierzaniem głowami. Powinien zgłosić się najbliższego konkursu w trakcie All Star Weekend.

[b]Josh Powell[/b] - spodobało mu się w Los Angeles. W zeszłym sezonie grał dla Clippers i przegrywał mecz za meczem, po czym trafił do Lakers i zdobył tytuł mistrzowski. Czwarty, wysoki zawodnik w rotacji.Wchodził na parkiet najczęściej tylko wówczas, gdy Bynum, Gasol i Odom mieli problemy z faulami. Po tym jak trafił rzut z dystansu (jedyny w sezonie) na zakończenie pierwszego meczu finałów, Pau Gasol następnego dnia wyzwał go na pojedynek strzelecki po treningu. Obaj pudłowali niemiłosiernie, a koledzy stojąc z boku zwijali się ze śmiechu.

[srodtytul]TRENER[/srodtytul]

[b]Phil Jackson[/b]

"Władca pierścieni", ma już ich w kolekcji dziesięć, czyli po jednym na każdym palcu. Zdaniem wielu fachowców najlepszy trener w historii koszykówki, choć takie stwierdzenia oczywiście zawsze budzą kontrowersje, bo są niewymierzalne. jak porównać Jacksona z ŚP Redem Auerbachem, twórcą wspaniałej dynastii Boston Celtics w latach 60-tych ubiegłego stulecia? Jackson jest jednak idealnym trenerem dla gwiazd. Potrafi zapanować nad ich ego, skierować emocje we właściwym kierunku. Kobe Bryanta prywatnie lubi niespecjalnie (w książce wydanej w 2004 roku napisał, że "nie nadaje się do pracy z trenerem"), ale szanuje. Obaj mieli stosunki czysto zawodowe, ale w odpowiednim momencie rozumieli się bez słów. Mistrz psychologii. Znakiem rozpoznawczym stało się, że po wzięciu czasu w trudnym momencie dawał zawodnikom 30 sekund na to, aby sami zmierzyli się ze swoimi myślami, a dopiero później podchodził i przekazywał spokojnym głosem swoje wskazówki. Często komunikował się ze swoimi zawodnikami poprzez... publikacje w prasie. Na konferencjach prasowych starannie dobierał słowa, wiedział dokładnie, co chce powiedzieć, aby odpowiednio umotywować w ten spośród podopiecznych. Nie było gorszego znaku niż wówczas, gdy zaczynał się śmiać w trakcie meczu. Robił to - w przeciwieństwie do pozostałych 29. trenerów pracujących w NBA - zawsze wtedy, kiedy był maksymalnie niezadowolony z gry zespołu. Niewykluczone, że po tym sezonie Jackson przejdzie na emeryturę. Właściciel Lakers Jerry Buss pozwoli mu pracować, ile tylko będzie chciał, zresztą prywatnie Phil spotyka się z jego córką Jeannie, ale na przeszkodzie mogą stanąć problemy zdrowotne. Widać to było zwłaszcza na konferencjach, gdy często siadał z grymasem bólu na twarzy, a następnie miał problemy ze wstaniem z krzesła. Chore biodro dokucza mu coraz bardziej. Niewykluczone jednak, że wróci na jeszcze jeden sezon, aby zdobyć kolejny pierścień, co w jego przypadku stało się już nałogiem.

[ul][li][b][link=http://blog.rp.pl/blog/2009/06/15/marcin-harasimowicz-jak-zostalem-mistrzem-nba/]Przeczytaj felieton Harasimowicza "Jak zostałem mistrzem NBA" i skomentuj na blogu[/link][/b][/li][/ul]

Koszykówka
Eurobaskiet 2025. Mural w Katowicach czeka na medal
Koszykówka
Kiedy do gry wróci Jeremy Sochan? „Jestem coraz silniejszy”
Koszykówka
Prezes Polskiego Związku Koszykówki: Nie planuję rewolucji
Koszykówka
Wybory w USA. Czy LeBron James wie, że republikanie też kupują buty?
Materiał Promocyjny
Warunki rozwoju OZE w samorządach i korzyści z tego płynące
Koszykówka
Radosław Piesiewicz ma następcę. Zmiana władzy na czele PZKosz
Materiał Promocyjny
Sezon motocyklowy wkrótce się rozpocznie, a Suzuki rusza z 19. edycją szkoleń