Dziś w nocy na Wschodzie Orlando Magic Marcina Gortata grają u siebie z Cleveland Cavaliers. Transmisja w Canal Plus Sport od 2.30.
Przed meczem nie brakowało fachowców wieszczących "blowout", czyli druzgocące zwycięstwo Nuggets. Rzeczywiście, ekipa z Denver grała do tej pory lepszą koszykówkę, ale to rywale mają w składzie zawodnika, który najlepiej spośród graczy całej ligi bierze na siebie ciężar gry w decydujących momentach. Kobe Bryant zdominował rywalizację na parkiecie wtedy, kiedy jego drużyna najbardziej tego potrzebowała. - Kobe wygrywa mecze raz za razem. To dla niego rutynowa sprawa - podsumował skrzydłowy Lamar Odom. Przez pierwsze trzy kwarty wydawało się, że górą będą Nuggets. Gospodarze byli stroną atakującą, a Lakers ciągle musieli ich gonić, odrabiając straty.
Znów zawodzili Derek Fisher i Andrew Bynum, a także wyjątkowo ospały Odom. Lider ekipy z Denver Carmelo Anthony już w pierwszej kwarcie zdobył 16 punktów, trafiając 8 spośród swoich 9 rzutów i wydawało się, że znów będzie problemem, z którym podopieczni Phila Jacksona znie mogą sobie poradzić. Od tego momentu Anthony zdołał jednak rzucić zaledwie 5 punktów, 3 w drugiej połowie.
- Rywale atakowali go bardziej niż w dwóch poprzednich meczach - stwierdził szkoleniowiec Nuggets George Karl. - Zmuszaliśmy go do oddawania rzutów z trudnej pozycji - wyjaśnił Pau Gasol. Dlatego niedzielny "Los Angeles Times" mógł napisać w tytule "Anthony złapany w potrzasku".
Gospodarze utrzymywali przewagę dzięki mądrym decyzjom rozgrywającego Chaunceya Billupsa (18 pkt, 7 asyst, 6 zbiórek i niesamowity rzut za trzy z rogu parkietu z wymuszeniem faulu Bryanta) oraz życiowemu występowi rezerwowego Chrisa Andersena (15 pkt, 7 zb, 5 w ataku, 3 bl). Gdy JR Smith trafił z dystansu równo z syreną kończącą trzecią kwartę, Nuggets wyszli na prowadzenie 79-71, a publiczność w Pepsi Center zaczęła skakać z radości. Przedwcześnie.