Kolejne badania zamawiane przez stację NHK pokazują klarowny trend: opór społeczny wobec imprezy rośnie. Miesiąc temu odwołania igrzysk domagało się 23 proc. ankietowanych, dziś chce tego niemal co trzeci Japończyk. Trzech na dziesięciu mieszkańców kraju popiera kolejną zmianę terminu imprezy (ma się odbyć w dniach 23 lipca – 8 sierpnia), a tylko jedna czwarta oczekuje, że odbędzie się ona zgodnie z planem.
Latem Yurike Koiko, która stoi murem za igrzyskami, pewnie wygrała wybory na gubernatora Tokio. Dziś postulaty jej głównych rywali – adwokata Kenjiego Utsunomiyi i byłego aktora Tary Yamamoto – którzy wzięli na sztandary odwołanie imprezy, zapewne zyskałyby znacznie większy poklask.
Sceptycyzm rośnie, bo kraj nie może opanować wirusa. Cztery rekordowe wyniki dziennej liczby zakażeń zanotowano w pierwszej połowie grudnia i choć japońskie statystyki (179 tys. potwierdzonych przypadków, 2,5 tys. zgonów od początku pandemii) nie robią wrażenia na Europejczykach, to w kraju gospodarza przyszłorocznych igrzysk budzą strach.
Władze Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego (MKOl) żyją w innej rzeczywistości. Trwają prace nad protokołem organizacji igrzysk. Przekaz jest jasny: impreza się odbędzie, nic jej nie zatrzyma.
Gospodarze policzyli, że zapłacą za przełożenie igrzysk 2,1 mld euro. Oficjalny budżet imprezy już wcześniej sięgnął granicy 13 mld. Nieoficjalny, choćby ten obliczony przez Japońską Narodową Radę Audytu, może być nawet dwukrotnie wyższy.