Oczywiście pod względem finansowym i marketingowym nikt nie będzie jej porównywał z walką Floyda Mayweathera Jr z Mannym Pacquiao, ale wtedy emocji było tyle co kot napłakał, a teraz są gwarantowane w cenie biletu (najdroższe po 2000 dolarów).
Walka odbędzie się w sobotę w Mandalay Bay w Las Vegas, a stawką jest należący do Cotto pas WBC w wadze średniej. 16 lat temu Oscar De La Hoya, dziś promotor Alvareza, zmierzył się tam z Felixem „Tito" Trinidadem i przegrał po kontrowersyjnym werdykcie. Teraz jednak De La Hoya jest przekonany, że to on będzie świętował po zwycięstwie swojego zawodnika.
Walka reklamowana jest jako kolejna bokserska wojna Meksyku z Portoryko. „Canelo" Alvarez (45-1-1, 32 KO) to dziś najpopularniejszy meksykański pięściarz, podobnie jak w Portoryko Miguel Cotto (40-4, 33 KO), choć do charyzmy Trinidada jednak trochę mu brakuje. Kiedy Trinidad walczył z De La Hoyą, życie na wyspie zamarło. Podobnie było wcześniej, gdy w 1981 roku Salvador Sanchez pokonał bohatera Portorykańczyków Wilfredo Gomeza czy w 1992 roku, gdy Meksykanin Julio Cesar Chavez wypunktował Hectora „Macho" Camacho.
Tamte walki też odbyły się w Las Vegas i też nie miały faworytów, podobnie jak sobotnia. Freddie Roach, który znów jest trenerem Cotto, twierdzi wprawdzie, że Alvarez zostanie szybko znokautowany, ale to tylko słowa. Meksykanin jest o dziesięć lat młodszy, silniejszy, ma twardą szczękę i równie twardy charakter, więc nie będzie proste wygrać z nim przed czasem. Jeśli już, to więcej szans na realizację takiego scenariusza ma „Canelo".
Alvarez się nie przechwala, nie rzuca słów na wiatr. Pytany o walkę z Cotto odpowiada spokojnie, że wszystko jest możliwe, i ocenia szanse 50:50. – I nie ma sensu przypominać mojej walki z Floydem Mayweatherem Jr czy przegranej Cotto z Amerykaninem Austinem Troutem. To nie były nasze najlepsze występy, stać nas na więcej.