Na bieg Polki trudno było patrzeć obojętnie, zarówno wtedy, gdy ruszyła odważnie z 54. miejsca i wyprzedziła kilkadziesiąt biegaczek i potem, gdy tę wyszarpaną w pocie czoła siódmą pozycję po pierwszym z czterech okrążeń, traciła na następnych.
Odpowiedzi, co z formą padły – zwyczajnie jej nie ma, choć to był styl klasyczny, smarowanie nart raczej udane i na trasie parę górek, które pani Justyna w pełni sił zwykle lubi. W rozmowie z dziennikarzem TVP Sport Aleksandrem Dzięciołowskim biegaczka nie miała dobrej miny do złego startu.
- Czuję się okropnie i czułam się okropnie podczas biegu. Kolejny raz w tym sezonie w połowie dystansu mnie „odcięło" i to tak, że gubię technikę, po prostu gubię wszystko, także koncentrację. Jestem tak zmęczona, że nie jestem w stanie się ruszać. Gdyby nie moja drużyna, która stała co kilkaset, czy kilkadziesiąt metrów, i mnie dopingowała, mówiła, że trzeba to dokończyć, to pewnie bym ściągnęła numer. Ciężko jest, co tu dużo mówić – powiedziała Justyna Kowalczyk chwilę za metą.
Na utratę sił z powodu dalekiego numeru startowego przesadnie nie narzekała. – Kiedyś nie przeszkadzała mi konieczność wyprzedzania wielu rywalek, bo byłam z przodu. Teraz biega mi się inaczej pod każdym względem. Taka jest rzeczywistość i nie ma co jej zaklinać, nawet jeślibym chciała. Pewnie to przepychanie do przodu miało jakieś znaczenie, ale jak chce się walczyć o wysokie miejsca, to trzeba tak robić. Zdarza się, że człowiek się przebudzi, odrabia, odrabia i jeszcze wygrywa – dodała.
Zasadne pytanie, czy rozważa rezygnację z tegorocznego Tour de Ski też padło. — Ja w tej chwili nie wiem jak się nazywam, a nie o czymkolwiek rozważam. Jestem teraz bardzo zmęczona. Walczyłam z trasą, sobą, przede wszystkim ze sobą, a nie z rywalkami. W tym momencie trzeba coś zjeść, pakować się do łóżka i czekać na jutro – odrzekła.