Zaczęło się od dramatu, bo sześć lat temu Joanna Linkiewicz zderzyła się z rywalką i zgubiła pałeczkę. To był półfinał mistrzostw świata, kiedy na szali leżały nie tylko marzenia, ale i stypendia. Polki mogły powalczyć nawet o medal, skończyło się na łzach. – Sztafeta była wówczas na dorobku. Znaleźliśmy się naprawdę w trudnej sytuacji, ale czas leczy rany – nie kryje w rozmowie z „Rz" trener Aleksander Matusiński.
Tak hartowała się stal. A właściwie złoto, srebro i brąz. Każdy medal to zwycięstwo, a Polki od poprzednich igrzysk w Rio de Janeiro ani razu nie przegrały. Stawały na podium wszystkich wielkich imprez. Nauczyły się, że może indywidualnie nigdy nie zdobędą medalu mistrzostw świata, ale razem są silniejsze. Było ich wiele, bo na dziewięć krążków w ciągu tych pięciu lat zapracowało aż dziesięć zawodniczek.
Wiecznie nienasycone
Najmłodsza w grupie jest Kornelia Lesiewicz. Ona dopiero za tydzień wkroczy w pełnoletniość, a występy koleżanek na igrzyskach oglądała tylko z trybun. Iga Baumgart-Witan ma 32 lata, ale jest w niej tyle wigoru, jakby była rówieśniczką Lesiewicz. Wszystkie tryskają optymizmem i energią, choć uprawiają konkurencję, która może powalić najwytrwalszego.
Ich zawód wymaga morderczej pracy. Trening tempowy boli, zawodniczki krzyczą i wymiotują, a ich mięśnie kwas mlekowy zalewa w takim stężeniu, które dla zwykłego człowieka byłoby zabójcze. To kulisy, o których się nie mówi. Łatwiej oglądać uśmiechy, łatwiej je pokazywać. Kto chciałby dzielić się ze światem własną twarzą wykręconą bólem?
Wicemistrzyniami olimpijskimi zostały Natalia Kaczmarek, Małgorzata Hołub-Kowalik, Justyna Święty-Ersetic, Baumgart-Witan i Anna Kiełbasińska. Odebrały w Tokio nagrodę za hektolitry potu i łez. Było o tyle łatwiej, że po drodze wielokrotnie zdawały egzamin dojrzałości, który utwierdzał je w przekonaniu, że ta praca ma sens. Ciągle były też nienasycone, ciągle były głodne.