W rywalizacji o tytuł pozostali już tylko oni dwaj – obrońca tytułu, pięciokrotny mistrz świata, który miał pewnie zmierzać po kolejne złoto, oraz debiutant w cyklu, rewelacyjny w tym sezonie Australijczyk, który jeszcze rok temu nawet nie jeździł w PGE Ekstralidze. Po sobotnim Grand Prix w Malilli różnica między nimi w klasyfikacji generalnej wynosi dziewięć punktów. Nad resztą stawki mają już olbrzymią przewagę. Rywalizację o tytuł rozstrzygną między sobą.
W Malilli Zmarzlik zwyciężał już czterokrotnie – w latach 2017, 2021, 2022 i przed rokiem. I teraz był faworytem, ale w czasie fazy zasadniczej żonglował jednostkami napędowymi i rozpędzał się powoli. Wyścig wygrał dopiero w piątej serii, gdy wyjechał na trzecim już silniku, jednak jako że w pozostałych startach przyjeżdżał zawsze drugi, nie miał problemu z zakwalifikowaniem się do półfinału. Dopiero drugi raz w tym sezonie, bo w pozostałych przypadkach po 20 biegach plasował się na pierwszej lub drugiej pozycji, do dawało bezpośredni awans do finału.
Tym razem awansowali w ten sposób Kurtz i po raz pierwszy od ponad roku Jason Doyle. Mistrz świata z 2017 roku zaledwie dwa dni wcześniej odjechał kosmiczne zawody w PGE Ekstralidze – jego Włókniarz Częstochowa wprawdzie przegrał na wyjeździe ze Spartą Wrocław 35:55, ale sam Australijczyk występ miał imponujący – w siedmiu startach przywiózł aż 20 punktów, czyli ponad połowę dla swojego zespołu.
W półfinałach sensacji nie było – w pierwszym wygrał Zmarzlik, a po chwili dołączył do niego Dan Bewley, wyprzedzając Fredrika Lidngrena i sprawiając tym samym zawód miejscowej, szwedzkiej publiczności. Finał rozgrywany był na raty. Przy pierwszym podejściu na tor upadł jadący na ostatnim miejscu Doyle. W powtórce najlepiej ze startu wyszedł Kurtz, Zmarzlik w swoim stylu próbował ścigać go jadąc po zewnętrznej, ale bez powodzenia. Pretendent do tytułu drugi raz z rzędu stanął na najwyższym stopniu na podium turnieju, a mistrz na drugim.