Isner przyjechał do Miami z mizernym bilansem 2 zwycięstw i 6 porażek w tegorocznych meczach ATP World Tour i Pucharu Davisa. Na kortach Crandon Park wszystko nagle się zmieniło, pokonał kolejno Jiriego Vesely'ego, Michaiła Jużnego, Marina Cilicia, Hyeona Chunga, wreszcie Juana Martina del Potro i jest pierwszym od ośmiu lat Amerykaninem (po Andym Roddicku), który zagra w finale turnieju na Florydzie.
Zrobił to w znakomitym stylu, pierwszy set z Argentyńczykiem zajął mu tylko 26 minut, składał się niemal wyłącznie ze zwycięskich uderzeń długiego Johna (nie były to tylko serwisy, wręcz przeciwnie), rywal wydawał się bezradny.
Agresywna gra Amerykanina zza końcowej lini poparta doskonałym podaniem trwała także w drugim secie, ale Argentyńczyk odzyskał po części pewność ręki, dotrwał do tie-breaka, w którym jednak siła i celność serwisu znów decydowała.
Del Potro musiał godzić się z przerwaniem serii 15 kolejnych zwycięstw (wygrał turnieje w Acapulco i Indian Wells), nie będzie ośmym tenisistą w kronikach, który wywalczył „Sunshine double" – słoneczny dublet w wiosennych turniejach w Indian Wells i Miami. Ten szanowany wiosenny sukces zaliczyli wcześniej Novak Djoković (4 razy), Roger Federer (3) oraz Jim Courier, Michael Chang, Pete Sampras, Marcelo Rios i Andre Agassi.
– Grałem w Kaliforni i na Florydzie dobrze, wrócę do Argentyny z wielema powodami do świętowania. John jednak zasłużył na dzisiejsze zwycięstwo. Serwował fantastycznie, grał wspaniale, także w tie-breaku. Był dla mnie za mocny – mówił pokonany.