Cieszymy się z awansu do półfinału, ale nie posłuchała pani naszej wczorajszej rady prawie serio: grać na jeden, dwa strzały...
Agnieszka Radwańska: Chciałam, ale to rywalka wzięła sobie takie rady do serca, z nią też rozmawialiście? Tak wyszło, że jednak ten trzeci set wygrałam i to jest przecież najważniejsze.
Jak ocenia pani swój ćwierćfinał pod względem urody i emocji, jakie towarzyszyły walce?
Wydaje mi się, że znacznie więcej było emocji, niż urody. Na pewno mecz z Jeleną Janković był bardziej przyjemny dla mnie i dla widzów też. W poniedziałek grałyśmy w tenisa, a we wtorek trzeba było oglądać strzały, które trafiają lub nie, albo się je obroni, albo wyrzucały mnie gdzieś pod płot. Napięcie jednak było ogromne, każda piłka ważna, stracony gem serwisowy to problem, bo przełamać rywalkę bardzo trudno. Przez cały mecz były więc powody do stresu.
Z czego jest pani najbardziej zadowolona?
Z koncentracji w najważniejszych momentach. Decydowało przecież parę piłek. Odbiór serwisu też nie zawiódł, choć czasem prędkość piłki dochodziła do 120 mil na godzinę przy trafieniu w narożnik kortu i wtedy naprawdę nic nie mogłam zdziałać.
Tak szczerze, widziała się pani po turnieju Rolanda Garrosa w półfinale Wimbledonu parę tygodni później?
Uczciwie mówiąc, nie. Oczywiście wiedziałam, że trawa sprzyja bardziej memu tenisowi, lecz na pewno po grze w Paryżu nie spodziewałam się takiego sukcesu.
Po trzecim półfinale Wimbledon jest u pani w sercu zdecydowanie na pierwszym miejscu?
Tak, to jest przecież jedyny turniej wielkoszlemowy, w którym byłam w półfinale i finale. Jest na pierwszym miejscu chyba nie tylko dla mnie, ale dla większości uczestników. Zawsze będzie trochę z przodu – także ze względu na historię i całą tutejszą otoczkę.