—korespondencja z Londynu
To był jeden z niezwykłych wielkoszlemowych meczów Szwajcara. Federer wyszedł na kort centralny w pełni skoncentrowany, pewny swych sił, miał w głowie ułożoną taktykę i dodał do tego wspaniałe wykonanie.
Widzowie nie mogli narzekać: zobaczyli wiele intensywnych wymian, mnóstwo walki, w której, ku zaskoczeniu Szkota, więcej było dynamiki, nawet agresji starszego o 5 lat rywala. Żadnych kompromisów, czekania na szanse, wyłuskiwania z wymian najlepszych momentów do ataku.
Federer na nic nie czekał, jak serwował, to z maksymalnym ryzykiem, jak odbierał podania, to tak, by rywalowi trudno było wykorzystać tę przewagę. Sety były podobne – mniej więcej równa walka wedle rytmu podań do stanu 4:4, a potem próby jeszcze szybciej i bardziej ryzykownej przez Szwajcara. Grał pięknie, pędził do siatki, zmuszał Murraya do odbić na granicy wydolności i gibkości. Opłaciło się, choć oddać Szkotowi trzeba – twardy był jak zawsze.
Koniec drugiego seta będzie opisywany nie raz: było 5:7, 4:5 od brytyjskiej strony patrząc, Andy przegrywał 0-40 przy swoim serwisie, każdy z oglądających doskonale wiedział co to znaczy: 0-2 w setach to już prawie finał dla Szwajcara. Murray obronił się znakomicie. Obronił, to źle powiedziane, on wtedy uruchomił wszystkie rezerwy dzielności, poświęcenia i wytrzymałości. Rzucił na szalę co miał i, po obronie pięciu piłek setowych, odwrócił losy gema. Walka w nim trwała ponad kwadrans.