Tenisowy świat jest zachwycony, i słusznie – przez osiem dni finałów WTA Tour w meksykańskim ośrodku turystycznym w Cancun, pośród podmuchów wiatru i opadów deszczu, także w chaosie organizacyjnym, na słabym tymczasowym korcie, przy niezbyt licznej publiczności – w stylu dalekim od rutyny odrodziła się ta dawna, niemal niezwyciężona Iga Świątek.
Rozbijała rywalki jedną po drugiej, nie bacząc na tytuły, rankingi oraz opinie mniej i bardziej poważnych ekspertek lub ekspertów. Jej ofiarą w wieczornych meczach na Estadio Paradisus (nazwa doraźnie postawionego stadionu tenisowego znacząco wyrastała ponad jego jakość) padły trzy pozostałe mistrzynie Wielkiego Szlema w tym roku: Aryna Sabalenka (Australian Open), Marketa Vondrousova (Wimbledon) i Coco Gauff (US Open), tak samo jak nieprzewidywalna Ons Jabeur i wreszcie w poniedziałkowym finale stabilna jak skała (ale tylko do półfinału) Jessica Pegula, którą odprawiła w niespełna godzinę 6:1, 6:0.