W kwestiach dramaturgicznych, ten wtorkowy tenisowy spektakl był bez zarzutu. Dwa różne style, dwie osobowości, różnica wieku i doświadczenia, inna faza kariery. Z jednej strony młoda matka z misją odbudowania przerwanej przez macierzyństwo kariery, z drugiej arcyambitna dziewczyna, jeszcze niedawno nastolatka, na której barkach leży od kilkunastu miesięcy liderowanie światowemu tenisowi od czasu odejścia Ashleigh Barty.
No i jeszcze sam Wimbledon, z trawą, którą można kochać, ale też nie znosić. Wydawało się, że Iga zaczyna w tym roku dostrzegać możliwości osiągania dobrych wyników na tej kapryśnej nawierzchni, ale mecz ze Switoliną pokazał, że do zrobienia zostało jeszcze wiele. Główna nauka z ćwierćfinału, to nauka cierpliwości. Iga Świątek jest świetna w chwilach, gdy czuje swobodę, może rządzić na korcie, ale gdy ktoś potrafi stawiać długi opór, jeszcze się gubi.
Czytaj więcej
Iga Świątek przegrała w ćwierćfinale z Eliną Switoliną 5:7, 7:6 (7-5), 2:6. Ukrainka zmierzy się w czwartek z Marketą Vondrousovą, która wygrała z Jessiką Pegulą 6:4, 2:6, 6:4.
Rozproszona Iga Świątek
We wtorkowe popołudnie Elina Switolina przypomniała, że wygrywała z najlepszymi na świecie dzięki rewelacyjnej obronie i konsekwencji. Mało kto pamięta, że nigdy nie bała się meczów z liderkami rankingu WTA. Przed spotkaniem z Igą miała sześć takich zwycięstw, z Sereną Williams, Andżeliką Kerber, Simoną Halep. Doszło siódme, dla nas na pewno najbardziej pamiętne.
Niewiele osób przewidywało taki scenariusz, tym bardziej, że początek spotkania Polki z Ukrainką był spójny z opinią większości. Zaczęło się tak, jak należy, dwa gemy dla Igi, potem wprawdzie Elina odrobiła stratę, ale za chwilę mocne forhendy Świątek zbudowały kolejną przewagę. Tablica pokazywała 4:2, 5:3, zwycięski rytm, choć z zacięciami, trwał, set wydawał się do szybkiego wzięcia.