Niewiele osób przewidywało taki scenariusz, tym bardziej, że początek spotkania Polki z Ukrainką był spójny z opinią większości. Zaczęło się tak, jak należy, dwa gemy dla Igi, potem wprawdzie Elina odrobiła stratę, ale za chwilę mocne forhendy Świątek zbudowały kolejną przewagę. Tablica pokazywała 4:2, 5:3, zwycięski rytm, choć z zacięciami, trwał, set wydawał się do szybkiego wzięcia.
Zmianę przyniósł gem serwisowy Igi przy stanie 5:4, w którym gra Polki zaczęła się rozsypywać. Pierwsze podanie nie trafiało w cel, kontry Switoliny, dotychczas rzadkie, nagle nabrały mocy, publiczność na korcie centralnym, zachwycona odmianą, dodawała Ukraince otuchy, resztę zrobiła sama Iga popełniając podwójny błąd serwisowy.
Czytaj więcej
Tenis zawodowy robi z najlepszych milionerki i milionerów, ale każe też słono płacić za każdy sukces. Schemat: gra–kontuzja–powrót to stała część życia na kortach i obok nich. Do momentu, gdy wrócić się już nie da.
5:5 i kolejne dwa gemy wyglądały jak przekalkowane – rozproszona Iga Świątek, bez serwisu i pewności returnu, dynamiczna Elina Switolina, która poczuła, że ma szansę pokonać faworytkę i już nie tylko czekała na kontry, ale sama przyspieszała atak.
Gdy sędzia ogłosił: 7:5 Switolina!, wrzawa podniosła się ogromna, w tych okrzykach umknęła niektórym decyzja o krótkiej przerwie na zasunięcie dachu, bo nad Londyn nadeszły spodziewane chmury deszczowe. Przypomniały się liczne wimbledońskie opowieści, w których takie przerwy wpływały znacząco na wynik, ale w tym przypadku nic takiego się nie stało.