Mecz Djokovicia z Miedwiediewem, czyli tego który wiedział, że jest już zwycięzcą grupowym z tym, który wiedział, że niezależnie od wyniku wraca do domu, nie musiał być pasjonującym widowiskiem (nawet Novak myśli czasem o oszczędzaniu sił), ale skoro obaj tenisiści to mistrzowie wielkoszlemowi (uwzględniając wszelkie różnice) i spotykali się już wcześniej 11 razy, zwykle w decydujących fazach prestiżowych turniejów, to łatwo oddać pole nie wypada.
Grali więc obaj ambitnie, widać było, że motywuje ich coś więcej, niż dodatkowe 383 300 dolarów dodawane za każde zwycięstwo grupowe do premii wstępnej za udział (320 tys.).
Djoković był w pierwszym secie znacznie lepszy od rywala, jego aktywna obrona działała perfekcyjnie, w drugim też dość długo lekko przeważał, ale kłopoty zdrowotne pod koniec, zakończone interwencją lekarską w szatni, spowodowały, że mecz nagle się wyrównał, a mowa ciała Serba wskazywała, że jego problemy mogą się przedłużać.
Czytaj więcej
Hiszpański tenisista pokonał Caspera Ruuda 7:5, 7:5 w ostatnim meczu grupowym, który już nie miał znaczenia w kwestii awansu do półfinału Masters. Norweg gra dalej, Nadal wraca do domu bogatszy o ponad 700 tys. dolarów
Mimo straty seta i braku tchu Novak zacisnął zęby i uznał, że będzie walczyć, wyszło z tego, raczej nieoczekiwanie, fascynujące widowisko, w którym ambicja z obu sportowców buchała pod dach hali, Djoković chyba zapomniał o tym, że czeka go półfinał z wypoczętym, młodszym o dekadę rywalem (Taylor Fritz, kolejny przeciwnik Serba, oglądając ten mecz miał ciche powody do zadowolenia) i nie oddał niemal żadnego punktu bez walki.