Organizatorzy turnieju dostali prezent, którego w ostatnich latach los im raczej skąpił: nawet po lekturze wszystkich zapowiedzi w światowej prasie trudno powiedzieć, kto wygra.
Jeszcze niedawno, po Australian Open oraz turniejach w Indian Wells i Miami, padało pytanie: czy Novak Djoković zejdzie z chmur na ziemię, czy też będzie to dominacja taka jak w najlepszych czasach Pete'a Samprasa i Rogera Federera, a Wielki Szlem, którego oni nie zdobyli, zostanie Serbowi podany na tacy.
Dziś, gdy Djoković na kortach ziemnych nie pożera już rywali, zniknęła aureola znad głowy Serba, wrócił on pomiędzy śmiertelnych i choć wciąż jego szanse bukmacherzy oceniają najwyżej, zmartwychwstanie Rafaela Nadala i świetna forma Andy'ego Murraya (w tym roku w turniejach z cyklu Masters 1000 wygrał zarówno z Nadalem, jak i z Djokoviciem) sprawiły, że turniej jest bardziej otwarty, niż bywał ostatnio.
Już w ubiegłym roku w analizach sensacyjnego zwycięstwa Stana Wawrinki trochę nie doceniono tego, że Murray w fantastycznym półfinale bardzo zmęczył Djokovicia, który po pokonaniu w ćwierćfinale Nadala miał już prawo czuć się triumfatorem, a dostał od Szwajcara bolesny cios.
Dla naszego męskiego tenisa tegoroczny turniej jest smutny, ostatni raz równie smutno było nam w roku 2008, gdy rywalizacja singlistów odbywała się bez naszych reprezentantów. Teraz znów ich nie będzie. Jerzy Janowicz leczy kontuzję, jego dalsza kariera to wielki znak zapytania, Michał Przysiężny zanurkował w rankingu, młodzi: Hubert Hurkacz (pokazał się podczas daviscupowego meczu z Argentyną) oraz Kamil Majchrzak, wciąż są w drugiej lub nawet trzeciej zawodowej lidze, a Łukasz Kubot stawia już tylko na debla.