Rzadko można oglądać Agnieszkę Radwańską łamiącą z wściekłości rakietę i słyszącą gwizdy publiczności. Jeszcze rzadziej tak szczerze przyznającą się do bezsilności jak w meczu z Chinką Saisai Zheng, która w pierwszym zdaniu po zwycięstwie oświadczyła, że jest dumna, ofiarowując ten sukces swojej ojczyźnie.
Agnieszka mówiła o mozole trzydniowej podróży z Montrealu przez Nowy Jork i Lizbonę, o organizacyjnych przeszkodach na drodze do celu, braku czasu na regenerację i nagłym przeziębieniu, ale widać było, że nie bardzo chciała się tak tłumaczyć. – Zagrałam słabo i nic nie mogłam z tym zrobić. Jeden dzień odpoczynku dałby dużo więcej, mogłabym wreszcie spokojnie potrenować, a tak, nawet cierpliwości mi zabrakło – powtarzała, wiedząc, że porównań z porażką sprzed czterech lat nie uniknie.
Wynik 4:6, 5:7 pokazuje walkę, ale tak naprawdę nie było to starcie z rywalką, tylko z tępymi kortami, wciąż pokrytymi betonowym pyłem, z szumem w głowie, znużeniem i myślami, że niewiele da się z tym zrobić. Złamana rakieta poszła w ręce szczęśliwego wolontariusza, Polka po tych chińskich torturach zacisnęła zęby i nawet pozdrowiła widzów, a oni ją. Brazylijczycy nie są pamiętliwi – przykład dała ceremonia otwarcia i wielkie brawa dla Argentyny i Urugwaju, uprzejmość dla Rosji, nawet p.o. prezydenta Michel Temer nie został przesadnie wybuczany.
Polscy kibice zapewne tak łatwo nie zapomną, chyba że w mikście nastąpi szczęśliwa odmiana i para Agnieszka Radwańska z Łukaszem Kubotem (jest oficjalne potwierdzenie tego wyboru tenisistki) zdobędzie medal.
Nie było wielkich emocji w meczu Magdy Linette z Anastazją Pawliuczenkową (0:6, 3:6). Rosjanka nieco majestatyczna w postawie i ruchach, ale też odpowiednio silna, strzelała za mocno i za celnie, jak na obecne możliwości Polki. Tyle dobrego, że pani Magda zapamiętała wioskę olimpijską jako miejsce, do którego bardzo będzie chciała wrócić w Tokio.