Andy wziął wszystko – także rankingowy numer 1, o który chodziło w tej grze. Finał, choć pełen napięcia, może był trochę za krótki jak na oczekiwania tysięcy widzów w hali O2 w londyńskiej dzielnicy Greenwich. W pamięci zostanie jednak wiele doskonałych wymian, wytrwałość Szkota i zawziętość Serba, wszystko w oprawie tenisowej doskonałości obu tenisistów.
Ważne było jedyne przełamanie serwisu Djokovicia w połowie pierwszego seta, potem świetny, energetyczny start Murraya w drugim i zryw obrońcy tytułu od stanu 1:4. Wszyscy czuli, że przy stanie 3:4, albo 4:5 jeszcze wiele może się zdarzyć. Zdarzyło się, że Andy wytrzymał presję, choć czekał go nerwowy ostatni, dziesiąty gem, w nim kilka piłek meczowych i wreszcie Londyn mógł z hałasem przywitać nowego mistrza.
Szacunek dla sukcesu Andy'ego bierze się z wielu przyczyn, także z tej, że po drodze do pierwszego tytułu w wielkim finale sezonu i numeru 1 w rankingu, Murray poprawił dwa rekordy długości meczu w Masters: w środę 3 godziny i 20 minut z Kei Nishikorim, w sobotę 3 godziny 38 minut z Milosem Raonicem. Rywal spędził na korcie 3,5 godz.mniej.
Ku zaskoczeniu wielu, zmęczenie Szkota nie miało znaczenia (może miałoby, gdyby doszło do trzeciego seta), znaczenie miała siła woli i niewyczerpana ambicja Murraya. Djoković nie był zaskoczony, mówił, że w finale nie zobaczy śladu znużenia rywala, że przy takich okazjach, adrenalizna robi swoje, choć oczywiście fizjoterapeuci Andy'ego na pewno zasłużyli na mały pomnik.
Szkot i Serb grali 35 raz w cyklu ATP, do niedzieli bilans wynosił 10-24 patrząc od strony Murraya. W tym roku był to ich piąty mecz. Czwartym był zwycięski finał Roland Garros dla Djokovicia, po którym Novak mógł mówić że w zasadzie ma Wielkiego Szlema, bo wygrał brakujący do kompletu czwarty turniej, tyle, że to osiągnięcie rozłożył na lata.