Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że to się kiedyś stanie, mówił o tym wiele razy trener polskiej tenisistki Piotr Sierzputowski, ale gdy ten dzień w końcu nadszedł, zrobiło się smutno.
Można oczywiście ten smutek racjonalizować, przypominać, że naszą dziewiętnastolatkę pokonała o 10 lat starsza znakomita rywalka, która wygrywała już Wielkie Szlemy i od lat jest w czołowej światowej dziesiątce, ale Iga Świątek tym, jak grała w Paryżu i w trzech meczach w Melbourne, zbudowała w nas wiarę, że możliwe są nawet najbardziej śmiałe marzenia. W ciągu kilku miesięcy stała się jednym z najcenniejszych walorów polskiego sportu.
Smutne walentynki
Mogliśmy oczekiwać wszystkiego co najlepsze aż do początku drugiego seta, gdy okazało się, że te walentynki nie będą jednak wesołym świętem dla zakochanych w Idze. Polka przegrała swoje podanie już w drugim gemie i nie podniosła się po tej stracie.
W secie trzecim przełamanie nastąpiło już w pierwszym gemie, nadzieje wróciły, gdy Iga wyrównała na 2:2, ale trwały krótko, bo kolejnego gema przegrała do zera przy własnym podaniu i – co najgorsze – widać było coraz wyraźniej, że stopniowo traci kontrolę nad sobą i wydarzeniami na korcie.
Ofensywny, ryzykowny tenis to gra Igi, ona nigdy nie będzie pracowicie ciułać punktów z końcowej linii, zaskakujące decyzje są częścią jej strategii, ale niektóre skróty i przede wszystkim ataki przy siatce w sytuacjach absolutnie temu niesprzyjających to był znak bezradności, można nawet powiedzieć zagubienia, od którego już się odzwyczailiśmy. Zarówno w Paryżu, jak i w poprzednich meczach w Melbourne widzieliśmy to samo: najlepszą grę w momentach trudnych. Teraz ten kokon bezpieczeństwa pękł i musimy to zaakceptować. Zarówno my, jak i sztab najlepszej polskiej tenisistki.