Starsi pamiętają: w nowojorskiej dzielnicy Forest Hills ostatni raz grano na trawie podczas US Open '74. W Australian Open pożegnano się z trawnikami Kooyong w 1987 roku, przenosząc turniej wielkoszlemowy do Flinders Park.
Przyszły czasy betonu, tworzyw sztucznych, wykładzin dywanowych i wylewek, które znacząco zmieniły tenis, ale nie zmieniły faktu, że corocznie latem w Londynie przy Church Road gra się na strzyżonych do wysokości 8 mm trawnikach.
Niekiedy słychać, że piłka odbija się tam za nisko, że bywa nierówno albo zbyt ślisko, lecz tradycja nie ginie, londyński klub radzi sobie znakomicie pod każdym względem, także finansowym, co więcej, dwa lata temu kalendarz turniejów ATP i WTA przed Wimbledonem wydłużył się o tydzień.
Trawa przetrwała, choć bywało, że emocji w Wimbledonie doszukać się było trudno. Długie mecze bombardierów rozstrzygały się w kilku akcjach, hiszpańscy i inni specjaliści od gry na kortach ziemnych dodawali swoje uprzedzenia i, jak Gustavo Kuerten, Albert Costa, Alex Corretja, Alberto Berasategui albo Juan Carlos Ferrero, po prostu na turniej wimbledoński nie przyjeżdżali (Ferrero rozegrał jeden mecz – przegrany).
Negatywną legendę Wimbledonu budowali ci, którzy bywali w Londynie, ale wygrać nie umieli, np. Marat Safin czy Marcelo Rios. Ivan Lendl, zanim powtórzył sławną frazę Manolo Santany z lat 60. („trawa jest dla krów..."), próbował 14 razy, nie zwyciężył, choć dwa razy przegrał dopiero w finale.