Z tegorocznego kobiecego turnieju zadowoleni mogą być tylko gospodarze. W półfinałach zagrały cztery ich tenisistki, z których żadna przed US Open nie była wymieniana w gronie faworytek. W finale, który był, ale jakby go nie było, Sloane Stephens pokonała Madison Keys 6:3, 6:0.
Finalistki znają się od dziecka i lubią, czego dowody dostaliśmy po meczu. Ich wzajemne czułości i łzy dostarczyły widowni o wiele więcej wzruszeń niż gra. Dość często zdarza się, że gdy w finale spotykają się zawodniczki, dla których jest to największy w życiu i niespodziewany sukces, jedna z nich pęka psychicznie i nie korzysta z uśmiechu fortuny. Tak było w sobotę z Madison Keys, która w niczym nie przypominała zawodniczki z poprzednich spotkań (popełniła 30 niewymuszonych błędów). Najlepszą miarą tego, co stało się w Nowym Jorku, jest fakt, że Stephens zaczęła turniej jako 83. zawodniczka w rankingu WTA, a dziś jest 17.
– Kiedy 23 stycznia miałam operowaną stopę, do głowy mi nie przychodziło, że mogę wygrać US Open. Myślałam nawet, że nie wrócę szybko do czołowej setki, zastanawiałam się nad korzyściami z zamrożonego rankingu (przywilej przysługujący długo kontuzjowanym – przyp. red.). Gdyby ktoś mi tę historię opowiedział, nie uwierzyłabym, ale jestem tu, wygrałam w Nowym Jorku, to absolutne szaleństwo – mówiła Stephens po triumfie.
Już raz słyszeliśmy w tym roku podobne słowa, gdy w Paryżu turniej Roland Garros wygrywała reprezentująca Łotwę Jelena Ostapenko.
Czy te triumfy zawodniczek dotychczas drugoplanowych świadczą o tym, że w kobiecym tenisie następuje zmiana warty? Chyba za wcześnie na taki wniosek. Serena Williams zapowiada powrót po urodzeniu dziecka już na styczniowy Australian Open, kłopoty rodzinne ma już podobno za sobą Wiktoria Azarenka, Maria Szarapowa trenuje jak nigdy w życiu, by pokazać, że świat zrobił jej krzywdę, Petra Kvitova wraca do formy po ataku rozbójnika.