Nowy rekord długości meczu w Australian Open to pięć godzin i 14 minut, ale liczby nie mówią najważniejszego. To było najlepsze spotkanie turnieju. Pięć setów elektryzującego tenisa, trzy tie-breaki. Wygrał Nadal, obaj zasłużyli na finał.
Takie półfinały wspomina się po latach, z piątkowego też udałoby się wyjąć kilka opowieści. Fernando Verdasco nie czekał, co zrobi sławniejszy rywal. Jest ryzyko, jest nagroda.
Efekty chwilami zapierały dech. W wymianach było wszystko: potężne uderzenia, ataki przy siatce i loby, zmiany kierunków i rotacji piłki niemal jak w tenisie stołowym. Żaden nie ustąpił o krok. Wszystko w ogromnym tempie i z siłą, która nie malała mimo upływu godzin.
Nadal grał spokojniej. Doświadczenie z gry w wielkich meczach dawało mu więcej opanowania, może nawet zadecydowało o wyniku. Wytrzymał wszystko: dobre serwisy Verdasco, jego 95 piłek nie do odbicia, zwłaszcza ataki forhendowe, niezwykłe wzloty formy w tie-breakach.
Dostrzegał chwile słabości rywala i wtedy natychmiast wzmacniał uderzenia. Trochę niesprawiedliwe było zakończenie: tenisista, który przez cały mecz serwował lepiej, miał kilkanaście asów i tylko raz popełnił podwójny błąd, nie wytrzymał napięcia i przegrał decydującego gema przez cztery złe podania.