Juan Martin del Potro, dwumetrowiec z argentyńskiego Tandil, kruszył tę twierdzę przez pięć setów. Piorunującymi forhendami i wytrwałym bieganiem. Ale najważniejsza była jego wiara, że się uda.
Nie słabła nawet wtedy, gdy Federer właściwie nie dopuścił go do gry w pierwszym secie i w połowie drugiego, gdy na jego przełamania serwisu szybko odpowiadał swoimi i gdy w czwartym secie del Potro był o dwie piłki od porażki.
Obronił się wtedy asem serwisowym i kolejnym ciosem z forhendu. A potem, tak jak w drugim secie, w tie-breaku przeciągnął sukces na swoją stronę. I piąty set zamienił w wiwisekcję wszystkich obecnych słabości ustępującego mistrza Flushing Meadows – jego strachu przed porażką, słabnących nóg, coraz większej nerwowości. Pierwsze dwie piłki meczowe Argentyńczyk zmarnował, ale trzecią Federer wyrzucił w aut. To była dobra puenta finału, w którym Szwajcar zrobił aż 62 niewymuszone błędy, 11 podwójnych serwisowych, kłócił się z sędziami, żądał sprawdzenia przez Hawk Eye piłek, co do których widzowie z ostatniego rzędu trybun nie mieli wątpliwości, że zostały dobrze ocenione przez arbitrów. Zawodziła precyzja uderzeń, a serwis w ogóle Rogera opuścił. W finale przegrał więcej setów niż w całym turnieju.
Del Potro był hojny w zwycięstwie. – Miałem dwa marzenia: wygrać US Open i być jak Roger. Jedno spełniłem, drugiego długo nie spełnię. Jesteś wielkim mistrzem – mówił, stojąc na korcie i patrząc na pokonanego, niższego o głowę Federera. A na niego z kolei patrzył z trybun Guillermo Vilas, dotąd jedyny Argentyńczyk, który wygrał w Nowym Jorku. 32 lata temu.
– Jestem spokojny. Grałem tutaj dobrze, ale Juan Martin był najlepszy. To wspaniały rok. Ożeniłem się, zostałem ojcem dwójki cudownych dzieci, grałem we wszystkich finałach Wielkiego Szlema, a dwa wygrałem. Czego mogę chcieć więcej? – pytał Federer. Ale porażka akurat w Nowym Jorku, w jego królestwie twardych kortów, to sensacja.