To nie pierwszy raz, gdy najlepsza tenisistka ostatnich lat zawodzi w momencie, gdy nikt się tego nie spodziewa. Wystarczy przypomnieć półfinałowy mecz w US Open 2015 z Włoszką Robertą Vinci, gdy bukmacherzy obstawiali zwycięstwo Sereny w stosunku 300:1, a ona przegrała i nie potrafiła tego wyjaśnić.
Straciła wówczas szanse na kalendarzowego Wielkiego Szlema, być może bezpowrotnie, i chyba rację mają ci, którzy twierdzą, że ta porażka została w kościach, a właściwie w głowie Sereny i od tamtej pory bywa postrachem już nie tylko dla rywalek (wygrała później jeszcze Wimbledon 2016 i Australian Open 2017), lecz często w kluczowych momentach także dla siebie.
– W połowie trzeciego seta duchem byłam już w szatni, ona grała tak dobrze, tak agresywnie – mówiła po meczu Pliskova, jakby wciąż nie mogła uwierzyć, że obroniła cztery meczbole i wygrała 6:4, 4:6, 7:5.
W roku 1993 w ćwierćfinale turnieju Roland Garros Argentynka Gabriela Sabatini prowadziła z Amerykanką Mary Jo Fernandez 6:1, 5:1, przegrała i długo nie mogła wrócić do równowagi. Serenie to chyba nie grozi, przynajmniej jeśli wnioskować po tym, jak zachowywała się po porażce. Była spokojna, chłodno analizowała to spotkanie, przekonywała, że przy piłkach meczowych nie zawiodła, wprost przeciwnie, zrobiła co mogła, ale Pliskova grała fantastycznie.
Czeszka, której kibice tenisa często zarzucają, że na korcie jest zimna jak piwo w Ołomuńcu, tym razem w trakcie pościgu za Sereną nie umiała ukryć emocji. Wreszcie mieliśmy okazję usłyszeć jej krzyk i zobaczyć uniesioną w górę pięść.