Po męskim finale szok był tym większy, że Nadal przez dwa tygodnie prezentował w Melbourne znakomitą formę, nie przegrał ani jednego seta, z pogromcą Rogera Federera Grekiem Stefanosem Tsitsipasem bawił się jak surowy nauczyciel z uczniem, który zbyt wcześnie zjawił się na nieswoim podwórku.
Wszyscy zachwycali się skutecznością nowego serwisu Hiszpana, podziwiali, że dzięki temu Nadal przechodzi do ataku łatwiej niż kiedykolwiek podczas długiej już kariery. Jego wuj i były trener Toni Nadal przekonywał, że wreszcie udało się to, czego nie mogli osiągnąć przez lata – serwisowa piłka Rafaela (Toni nigdy nie mówił Rafa) po koźle odbija się szybciej, robi rywalom większą szkodę i jego bratanek może atakować skuteczniej.
Djoković też szedł przez turniej bez zgrzytów, ale dopiero półfinałowy pojedynek z Francuzem Lucasem Pouille (wygrana 6:0, 6:2, 6:2) sprawił, że wielka forma Nadala przestała być głównym tematem tenisowych mediów.
W niedzielę przekonaliśmy się, że Djoković znów jest tak groźny jak był wówczas, gdy w roku 2011 wygrał trzy wielkoszlemowe turnieje i traktował rywali równie bezlitośnie jak w Melbourne potraktował Nadala. W ubiegłym roku wygrał Wimbledon i US Open, to jego trzecie z rzędu wielkoszlemowe zwycięstwo, co oznacza, że na dobre wrócił dawny bezglutenowy Nole – postrach każdego rywala.
Mecz bez prądu
W finale napięcia nie było prawie wcale. Nadal oddał swoje podanie już w drugim gemie, w pierwszych trzech wygrał tylko jedną piłkę, a przez pierwszą godzinę meczu przy swoim serwisie zaledwie dwie, w co trudno uwierzyć. To nadało ton rywalizacji. Nadal był coraz bardziej bezradny, popełniał błędy w sytuacjach dla siebie niezwykłych, przegrywał wymiany z głębi kortu, choć każdy tenisowy kibic wie, że czym dłuższa wymiana, tym większe były zwykle szanse Hiszpana.