Turecki tenis męski nie ma przesadnych sukcesów. Marsel Ilhan tak naprawdę Turkiem jest przyszywanym, nazywa się Marsel Chamdamow, pochodzi z Uzbekistanu, nawet mówi po rosyjsku.
Kiedy miał 16 lat przyjechał z matką do Stambułu, został, grał, trenował i dzięki sponsorowi wybił się ponad skromną miejscową normę. Dziś ma 28 lat i dzięki niemu tureckie gazety sportowe mogły już w 2009 roku napisać, że kraj ma tenisistę w drabince wielkoszlemowej (ten fakt zapisano po raz pierwszy w Nowym Jorku).
Mecz Jerzego Janowicza z Marselem Ilhanem/Chamdamowem sędziowie przenieśli z kortu nr 15 na kort nr 5. Z punktu widzenia dziennikarzy – gorzej, bo nie można było spotkania obejrzeć z góry, zza dużych szyb kafejki dla mediów. Trzeba było iść w wimbledoński tłok i patrzeć zza pleców publiczności oraz rodziców polskiego tenisisty.
W sumie było na co, choć bez przyjemności. Pierwszy set: mozół walki do stanu 6:6, potem 3-0 w tie breaku dla Polaka i za chwilę 7-4 dla Turka. Drugi set: Ilhan prowadzi 3:2 i ma serwis, Janowicz wyrównuje. Znów przełamanie, widać już nerwy po polskiej stronie. Janowicz uznał, że maszyna kontrolująca dotknięcie siatki przy serwisie jest zepsuta, ale zrozumienia u sędziego nie znalazł. Porażka 4:6.
Następny set to jakby podsumowanie tego, co działo się wcześniej – walka z nerwami, złość, przełamania, powroty i znów tie-break, ale taki, którego waga znacznie wzrosła. Janowicz ten mały egzamin z gry pod presją nawet zdał, choć cytować, co przy tym mówił do siebie i okolic, nie wypada.