Japońscy widzowie chyba nie do końca wierzyli w atrakcje spotkania Czeszki z Polką, hala Ariake Colliseum przed ostatnim meczem była pustawa, nawet przy zasłoniętym dachu. Ale warto było zostać – kto poczekał, zobaczył dwie godziny gry, trzy interesujące sety, zwycięstwo broniącej tytułu Radwańskiej 6:3, 3:6, 7:5 i niemało emocji.
Większą agresorką była Barbora Strycova, przed 14 laty najlepsza juniorka świata, potem raczej niespełniona nadzieja czeskiego tenisa. Zaczynała dobrze (2:0 w pierwszym secie, 3:0 w drugim), kończyła różnie, wedle zmiennych nastrojów, które raz dawały jej przewagę, innym razem kazały oddawać punkt za punktem.
Na jej tle Agnieszka Radwańska była uosobieniem spokoju, choć powody, by się denerwować, też miała: serwis nie pomagał, plastry na prawym barku przypominały o dolegliwościach, rywalka desperacko wybrała taktykę nękania Polki za pomocą licznych skrótów i często osiągała z tego korzyści.
Polska mistrzyni jednak wiedziała, że z Barborą trzeba być cierpliwym, grać równo, twardo, zmieniać rytm, tak wygrywała z nią od zawsze i w środę poprawiła bilans do stanu 6-0. Choć po drodze musiała szukać porad trenera Tomasza Wiktorowskiego, walczyć z własnym podaniem i, zwłaszcza w decydującym secie, długo gonić wynik.
– Gra w pierwszym turnieju po US Open nie jest łatwa, tym bardziej że mam problem z barkiem i ten mecz też kosztował mnie sporo zdrowia. Znam Strycovą od lat, ma doskonałe wyczucie piłki, kilka wymian zagrała niesamowicie, ale to ja zdobyłam ostatni punkt, pozostaje mi cieszyć się z wygranej i dwóch dni odpoczynku – mówiła Radwańska.