– Przez ostatnie miesiące dyskutowałem ze swoim sztabem o tym, co powinienem robić między przyszłorocznym Wimbledonem a US Open. Serce podpowiedziało, bym jeszcze raz postawił na olimpijski start – opowiadał Federer. Tę radosną dla wszystkich kibiców tenisa nowinę przekazał w miejscu nieprzypadkowym – po rozegranym w Tokio meczu pokazowym z Johnem Isnerem.
Olimpijskie złoto w singlu to jedyne trofeum, którego brakuje Szwajcarowi. Przez długi czas był numerem jeden światowego rankingu, wygrywał każdy z czterech turniejów wielkoszlemowych (w sumie ma 20 tytułów), zdobywał Puchar Davisa i Puchar Hopmana, ale na igrzyskach zawsze coś stawało mu na przeszkodzie.
To będzie jego piąty olimpijski start. Debiutował w Sydney. Miał 19 lat, niespodziewanie dotarł do półfinału. Przegrał z Tommym Haasem, a w meczu o trzecie miejsce z Arnaudem Di Pasquale i wrócił bez medalu.
Do Aten cztery lata później jechał już jako jeden z faworytów, lider rankingu ATP, zwycięzca Australian Open i Wimbledonu. Niósł flagę Szwajcarii na ceremonii otwarcia i najwyraźniej dopadła go klątwa chorążego. Już w drugiej rundzie uległ 18-letniemu wówczas Tomasowi Berdychowi.
W Pekinie znów był chorążym, znów wymieniano go w gronie głównych kandydatów, ale odpadł w ćwierćfinale. Porażkę z Jamesem Blakiem zrekompensował sobie tytułem w deblu – w parze ze Stanem Wawrinką. Najbliżej złota w singlu był w Londynie. Tam przegrał jednak w finale z ulubieńcem publiczności Andym Murrayem. Do Rio nie poleciał, leczył kontuzję kolana.