Ze spotkania Anglia - Szwecja trudno cokolwiek zapamiętać. Był najsłabszym ze wszystkich, rozegranych w ćwierćfinałach. Obydwie drużyny grały podobnie, oddając hołd angielskim ojcom i dziadkom futbolu - byle dalej, byle górą, byle szybko pozbyć się piłki. Widzieliśmy więc podania na kilkadziesiąt metrów, dośrodkowania ze skrzydeł jak w czasach Stanleya Matthewsa (czyli ponad pół wieku temu), dużo walki w powietrzu, gdzie bardziej od umiejętności piłkarskich potrzebne są dobre warunki i siła fizyczna.
Dlatego jednym z bohaterów mógł zostać stoper Harry Maguire - 193 centymetry wzrostu i prawie sto kilogramów wagi. Kazimierz Deyna, grający w Manchesterze, mówił o takich: „Uciekam o nich jak najdalej, żeby pod pozorem walki o górną piłkę nie wybili mi łokciem zębów”. Taki typ środkowego obrońcy jest w Anglii wciąż potrzebny, bo czasami można dzięki niemu zwyciężyć.
To Maguire, po rzucie rożnym w 30. minucie strzelił głową pierwszego gola dla Anglii. W tym momencie mecz się zakończył. Szwedzi nie mieli żadnego pomysłu jak odrobić stratę. Ich środkowy napastnik Marcus Berg, król strzelców ligi Zjednoczonych Emiratów Arabskich nie zdobył na mundialu gola. No, gwoli prawdy król strzelców Bundesligi też nie zdobył.
Berg tylko raz, tuż po przerwie oddał dobry strzał, obroniony przez Jordana Pickforda z Evertonu, jednego z największych wygranych ekipy angielskiej na tym turnieju. W tym spotkaniu także Harry Kane nie powiększył swojego konta bramkowego, a nawet nie było go za bardzo widać. Można powiedzieć, że w jego buty wszedł Dele Alli, który po podaniu Jesse Lingarda wbił głową gola prawie z pola bramkowego, czyli miejsca środkowego napastnika.
Trener Janne Andersson był już tak zdesperowany, że w 65. minucie, już przy stanie 0:2 i jedynej składnej akcji Szwedów zdjął z boiska Emila Forsberga, zawodnika, który teoretycznie powinien prowadzić grę, a nie potrafił dać sobie rady z samym sobą.