Tarnów, Zielona Góra, Toruń, Rzeszów, Leszno, Częstochowa, Gorzów i Wrocław – to w tym roku miejsca ważne dla kibiców ligi. Od ubiegłego sezonu rozgrywki prowadzi Ekstraliga Żużlowa, spółka ośmiu klubów i Polskiego Związku Motorowego, którego prezesem jest dziś Ryszard Kowalski.
Spółka miała nadać rywalizacji formę w pełni profesjonalną. Zarządcy na pewno udało się stworzyć system rozgrywek, którego nie ma w żadnej innej lidze: po rundzie zasadniczej z walki odpadają dwa zespoły, sześć walczy w ćwierćfinałach play-off, do półfinału awansują zwycięzcy oraz ten pokonany, który przegrał najmniejszą różnicą punktów.
Nie ma znaczących korekt w sposobie rozgrywania meczów, takich jak wprowadzenie rok temu tzw. złotej rezerwy taktycznej, czyli jokera, przy przegrywaniu minimum 10 punktami. Są tylko drobne zmiany. Nie będzie np. dzielenia punktów, stosowanego dotychczas, gdy były kłopoty z ustalaniem kolejności na mecie. Sędziowie muszą wydawać jednoznaczne werdykty.
Polska liga jest miejscem, w którym chcą zarabiać najlepsi na świecie. Od 2006 roku, gdy Unia Europejska otworzyła wewnętrzny rynek pracy, nie ma ograniczeń liczby zatrudnionych obcokrajowców. Pewnym utrudnieniem jest tylko to, że w drużynie nie może być więcej niż dwóch stałych uczestników indywidualnych mistrzostw świata, czyli cyklu Grand Prix.
Gwiazdy zarabiają dobrze. Największe: Nicki Pedersen, Tomasz Gollob czy Jason Crump, mogą dostać nawet 1,5 – 2 mln zł za sezon. To dużo, bo budżety większości klubów nie przekraczają 7 mln zł, ale jak twierdzą zainteresowani, może się opłacać. To polski paradoks: liga jako całość bogata nie jest, ale żużlowcy nie mogą narzekać.