Oboje uosabiają to, co w grze w tenisa najpiękniejsze, potrafią na korcie robić rzeczy dla innych nieosiągalne. Są przyzwyczajeni do nagród i ogromnych pieniędzy. Na upartego mogliby z tego dostępu do sławy i fortun korzystać jeszcze bardzo długo, nawet specjalnie się o kolejne wpływy nie starając. Tymczasem ona osobiście zakręca złoty kran, a on zaczyna przebąkiwać, że wyhodowanego przez siebie potwora do nieustannego zwyciężania nie ma już ochoty tolerować.

Przy pomocy wścibskich mediów chętnie zaglądamy gwiazdom w ich życie prywatne, mniej chętnie natomiast zastanawiamy się, jaka jest cena sukcesów. Kiedy przychodzi jesień kariery albo zaczyna się jej druga część, ta prowadząca ze szczytu w dół, sportowcy stają przed poważnym dylematem. Kontynuować występy mimo wszystko, niezależnie od słabnącej formy, narażając się na szokujące czasem przegrane, czy może pewnego dnia, choć to bardziej boli, zamknąć za sobą drzwi?

W historii tenisa było kilka spektakularnych przypadków wczesnego kończenia karier. Poza sytuacjami o charakterze obiektywnym, kiedy podłożem decyzji o odejściu były kontuzje albo poważne choroby, najczęściej rozstrzygała sfera mentalna i niechęć do przeżywania dłużej startowych napięć. Można i dziś jeszcze rozważać przypadki odejścia w pełni sławy Bjoerna Borga czy Matsa Wilandera albo zastanawiać nad wyborem, jakiego przed rokiem dokonała żona i matka Kim Clijsters.

Najbardziej przekonujący wydaje się pogląd sprowadzający wszystko do wspólnego mianownika: prawdziwi gwiazdorzy kończą na warunkach własnych, w momencie przez siebie wybranym. Henin czy Federer zapracowali na przywilej odłożenia rakiety w kąt, kiedy sami tego zechcą. Jedynie nam z boku wydaje się, że robią to za wcześnie, bo przecież mogliby jeszcze grać i zarabiać przez ładnych kilka sezonów. Oni mają własną miarę i własne życie, które chcą zmienić.