Miała już wtedy grubo ponad 40 lat, była piekielnie bogata i nadzwyczaj utytułowana. A jednak nie potrafiła przejść do porządku dziennego nad błahym z pozoru wydarzeniem.
Co zatem powinna powiedzieć rosyjska tyczkarka Jelena Isinbajewa, której porażki w Berlinie na pewno nie można zaliczyć do błahych? Do katastrofy doszło nie w jakimś drugorzędnym mityngu czy pokazowym konkursie, ale w mistrzostwach świata. Nazywana carycą skoku o tyczce Rosjanka płakała rzewnymi łzami w rozmowie z reporterem polskiej telewizji i nijak nie była w stanie wyjaśnić tego, co się kwadrans wcześniej stało.
Gdybym miał ją pocieszać, powiedziałbym, że jej osobista tragedia wzmocniła największą wartość sportu: nieprzewidywalność. Takie porażki, jaką poniosła Jelena Isinbajewa, powodują, że ludzie pozostają przy sporcie, nie zrażając się jego nadmierną komercjalizacją, malwersacjami finansowymi oraz plagą dopingu. A poza tym niepowodzenie wielkiej mistrzyni jest nie tylko dla niej samej wielką lekcją pokory. Bo oznacza, że każda złota seria, wyznaczona tytułami mistrzowskimi, diamentowymi płytami i Oscarami, musi się kiedyś skończyć.
Czarna seria zresztą też. Przypomina mi się historia nieżyjącego już tenisisty amerykańskiego Vitasa Gerulaitisa, który przez kilka lat nie potrafił znaleźć sposobu na swojego rodaka Jimmy'ego Connorsa. Przegrywał z nim regularnie, ponosząc aż dziewięć porażek jedna po drugiej. Aż w końcu udało mu się odnieść zwycięstwo. – Nikt nie wygrywa dziesięć razy z rzędu z Vitasem Gerulaitisem – powiedział na konferencji prasowej.
Wracając do Jeleny Isinbajewej. Przyjdą kolejne wielkie imprezy: w przyszłym roku mistrzostwa Europy, a za trzy lata igrzyska olimpijskie. Przed carycą mnóstwo okazji do rehabilitacji. Tylko że od przedwczorajszego wieczoru sytuacja nie będzie już taka sama. Każdej kolejnej rywalizacji będzie towarzyszył przykry zapach porażki.