Mama już wie, że muszę jechać szybko

Rozmowa z Kajetanem Kajetanowiczem - mistrzem Europy w rajdach samochodowych

Publikacja: 14.10.2015 17:18

Sobiesław Zasada, Krzysztof Hołowczyc, Kajetan Kajetanowicz... Jak pan się czuje w gronie polskich zwycięzców rajdowych mistrzostw Europy?

Marzyłem o tym – może nie żeby znaleźć się w jednym zestawieniu z tymi wielkimi polskimi kierowcami, ale żeby zdobyć tytuł mistrza Europy. Dla siebie, dla zespołu, dla polskich kibiców. Dla tych, którzy wiedzą, że poświęcam całe swoje życie rajdom, a być może powinienem więcej czasu spędzać z nimi – czyli dla moich rodziców. Na mecie Rajdu Akropolu powiedziałem, że dedykuję ten sukces właśnie im. Zasłużyli na to i cieszę się, że mogę im to zadedykować, bo wiem, że to dla nich bardzo dużo znaczy. Mówiąc trochę żartobliwie czasami może zapominają jak wyglądam i oglądają mnie tylko w telewizji, ale bardzo mocno trzymają za mnie kciuki. Kibicują, sprawdzają czasy odcinków, denerwują się i przeżywają to nawet bardziej niż ja. Też na inny sposób, bo przecież są starszymi ludźmi i zdają sobie sprawę być może nawet jeszcze bardziej niż ja z tego, jak niebezpieczna i ryzykowna jest ta dyscyplina. Jestem z nimi w tej chwili sercem, mam nadzieję że wkrótce wpadnę do nich na obiad, tak jak zapraszał mnie tata. Rodzice nie byli w stanie zapewnić mi możliwości udziału w rajdach nawet na podstawowym poziomie, bo nie mieli takich możliwości. Ważniejsze, że dali mi wiarę, po prostu mnie wychowali i bardzo im za to dziękuję.

Kto zaszczepił panu rajdowego wirusa?

Mój tata. Jak byłem dzieckiem, zabrał mnie na Rajd Wisły i tam zobaczyłem głośne, szybkie maszyny prowadzone przez odważnych facetów i od razu postanowiłem, że chcę być taki jak oni. Rodzice mieli Fiata 126p, co niedziela jeździliśmy nim do babci. Garaż był jakieś 400 metrów od domu i po obiedzie biegłem tam, żeby wyprowadzić auto. To były moje pierwsze chwile za kierownicą. Potem uczyłem się jeździć samochodem taty. Czasami za jego wiedzą, czasami nie.

Przeważnie pierwszymi sponsorami młodego kierowcy są rodzice, ale wspomniał pan, że nawet na podstawowym poziomie nie wchodziło to w grę...

Mój tata jest mechanikiem, zawsze pomagał mi robić coś przy samochodzie, czy kupić taniej części. Nadal mi zresztą pomaga, tylko teraz na placu nie stoi Maluch, a treningowe Subaru. Pamiętam, jak kiedyś udało mu się pomóc mi przed rajdem. Miał znajomego, który też prowadził serwis, ale miał większe możliwości i dał nam 400 złotych na start w Barbórce Cieszyńskiej. Całego Malucha okleiliśmy jego reklamami! Wtedy nie było łatwo, na początku jechałem jeden czy dwa rajdy w sezonie i dla mnie to było dużo.

Musiał pan mocno pracować nie tylko za kierownicą, ale też nad zdobywaniem funduszy na starty, to chyba też ukształtowało pana jako człowieka i sportowca.

Bez walki o pieniądze na pewno bym nie jeździł. Wynik w rajdach zależy od wielu rzeczy, a w moim przypadku od wielu rzeczy zależało w ogóle to, czy będę dalej jeździł, czy nie. Jest taki film „Efekt motyla", w którym pokazano, jak najdrobniejsze rzeczy wpływają na życie bohatera, czasami zmieniając całe życie. Chodzi o to, żeby znaleźć się w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie.

A pan chciałby coś zmienić w swoim życiu?

Tak, ale nic związanego z motorsportem. Na pewno nie jestem człowiekiem, który myśli, że wszystko zrobił tak jak trzeba, ale też wyznaję taką zasadę, że akceptuję to życie takim, jakie jest. Czasami nie można czegoś zmienić czy cofnąć, więc po co się nad tym zastanawiać? Zawsze staram się rozpatrywać coś, co zrobiłem, ale po to, żeby na przyszłość być lepszym, szybszym. Chciałbym móc poświęcać się bardziej rajdom. W sumie poświęcam się całkowicie, ale rajdy to nie tylko jeżdżenie. Kiedyś mogłem trenować co drugi dzień, trzeci dzień, a teraz mam dużo innych obowiązków, związanych z prowadzeniem zespołu. Chciałbym się czuć przede wszystkim kierowcą rajdowym – czuję się nim, ale nie w takim wymiarze, w jakim chciałbym.

Jeździ pan w mistrzostwach Europy dopiero od zeszłego roku. Wcześniej razem z pilotem i całym zespołem zdominowaliście rywalizację w Polsce, zdobywając cztery mistrzowskie tytuły z rzędu. Z jednej strony dość późno zaczęliście rywalizować na arenie międzynarodowej, a z drugiej przejście do mistrzostw Europy było chyba największym przeskokiem w karierze?

Tak, i chyba dobrze, że nie zrobiliśmy tego wcześniej, bo nie dalibyśmy rady. Pojawiają się właśnie takie pytania: czy żałujemy, że zrobiliśmy to tak późno, czy nie dałoby się zrobić tego wcześniej. Nie, bo jakbym zrobił to wcześniej, nie bylibyśmy wraz z całym zespołem na to gotowi.

Od sześciu lat startuje pan z Jarosławem Baranem, który kiedyś przez wiele sezonów pilotował Janusza Kuliga w Polsce i za granicą, potem Michała Kościuszkę i Leszka Kuzaja. W jaki sposób przydaje się jego doświadczenie?

Na pewno dzięki doświadczeniu Jarka mogę ufać mu w stu procentach w samochodzie. Jestem pewny tego, co on robi. To bardzo ważne, żebym mógł w pełni wykorzystać swoje możliwości. Kalendarz mistrzostw Europy się zmienia, więc Jarek – podobnie jak ja – nie jechał większości tych rajdów, ale jego doświadczenie sprawia, że szybko adaptuje się do danych warunków. Z kolei ja muszę poświęcać bardzo dużo czasu na przygotowania przed startem, zbieranie informacji z każdego rajdu. Nasza praca, pilota i kierowcy rajdowego, polega na zupełnie różnych rzeczach i myślę, że nasz pakiet jest dobry. Działa na takim poziomie, jakiego ja oczekuję i dlatego jestem bardzo zadowolony.

Zastanawiam się, jak dogadujecie się w samochodzie. Pan jest zawsze roześmiany, pogodny, wesoły, a Jarek Baran sprawia wrażenie człowieka srogiego i nieprzystępnego.

Tak, ale potrafi się dostosować, bo on wie, że kierowca musi być odprężony wtedy kiedy trzeba. Mimo tego że Jarek sprawia takie wrażenie i niewątpliwie jest takim charakterem, to wie, że ma pomóc w tym, żeby nas dowieźć do mety, że jest ważnym elementem i musi stworzyć taką atmosferę, żebym ja czuł się komfortowo. On to rozumie, nasza załoga przetrwała wiele trudnych chwil. Sześć lat spędzonych ze sobą to 10 000 kilometrów przejechanych z olbrzymią prędkością pomiędzy drzewami, po różnych drogach, z podbiciami i hopami – można nawet obliczyć, ile razem przelecieliśmy w powietrzu.

Wreszcie ostatni element mistrzowskiego składu: samochód. Przywiązuje się pan do auta?

Głaszczę ją – ją, bo to Fiesta – po pupie, po światełku, po pośladeczku. Mówię całkiem serio, czasami tak sobie żartujemy z mechanikami. Chodzi o to, żeby szanować sprzęt, którym się jeździ. Nie chodzi tylko o poszanowanie pracy zespołu, ale też o taką więź: jeśli lubię samochód, którym jeżdżę, to jestem w stanie szybciej nim pojechać. Wiem, że w rzeczywistości nie ma to żadnego znaczenia, ale psychika jest bardzo ważna w sporcie, ma kolosalne znaczenie. Nie chodzi o to, że się oszukuję, ale lubię lubić sprzęt.

Pamięta pan, co pan robił w 1997 roku, kiedy Krzysztof Hołowczyc i Maciej Wisławski zdobywali poprzedni tytuł mistrzów Europy dla Polski?

Wtedy miałem 18 lat. Zastanawiałem się pewnie, jak uniknąć wojska! Co zrobić, żebym nie musiał odrabiać lekcji, żeby zagospodarować sobie czas lepiej niż idąc do szkoły. Miałem pstro w głowie. Pamiętam, jak rodzice z determinacją tłumaczyli mi na przykładach, co jest dobre, a co złe. Niestety, wtedy do mnie to jeszcze nie docierało. Byłem krnąbrny, raczej mało zdyscyplinowany, a do tego zdecydowanie byłem leniwy.

W takim wieku miał pan już chyba prawo jazdy, pojawiały się pewnie pierwsze sportowe przeżycia?

Tak, prawo jazdy miałem już w wieku 17 lat i na pewno zdążyłem już rozbić jeden czy dwa razy jakiś samochód. Już jeździłem – szybko, może nawet za szybko. Byłem bardzo niepoukładanym facetem i nie zdawałem sobie sprawy z tego, co może się wydarzyć za kolejne 18 lat.

Za kolejne 18 lat przejechał pan osiem rajdów na każdej możliwej nawierzchni: lodzie, śniegu, szutrze, asfalcie. Czy był w tym mistrzowskim sezonie taki moment, w którym uwierzyliście w to, że tytuł będzie wasz?

Wierzyłem w to cały czas. OK, pojawiały się wątpliwości, chwile zwątpienia, natomiast ważne było to, że były to tylko krótkie chwile.

Najpiękniejszy moment tej rywalizacji we wszystkich zakątkach Europy?

Pięknym chwil było wiele. Powinienem się cieszyć z tych sukcesów, bo każdy rajd, każdy dzień był sukcesem, ale nie było na to czasu. Taki jest sport na najwyższym poziomie, taki jest sport zawodowy. To nie są przelewki i trzeba się liczyć z wieloma wyrzeczeniami: także z tym, że nie masz czasu się cieszyć. Walkę na takim poziomie trzeba zacząć od pasji w sercu. Każdy członek mojego zespołu ma tę pasję i dlatego z nimi współpracuję. Mogą być fajnymi ludźmi, ale jeżeli nie będą mieli pasji w sercu, to będą tylko moimi przyjaciółmi, a nie członkami mojego zespołu. Oni wiedzą, że poprzeczka jest zawsze wysoko ustawiona, są też bardzo ambitni, ciężko pracują i taki jest efekt.

A gdzie powędruje ta poprzeczka po zdobyciu tytułu?

Sam chciałbym wiedzieć. Muszę podjąć odpowiednią decyzję, ale nie mogę tego zrobić teraz, na gorąco. Ostatnie miesiące były bardzo intensywne i zapominałem czasami, jaki jest dzień tygodnia. Muszę wszystko przeanalizować, zebrać informacje, porozmawiać ze sponsorami i członkami zespołu, bo ich zdanie też się dla mnie liczy. Oczywiście trudno będzie powtórzyć to, co zrobiliśmy teraz, bo ten sezon był perfekcyjny. Ja jestem gotów, żeby dalej się poświęcać rajdom. Nie wiem tylko, czy moi rodzice są gotowi, chociaż wiem, że będą mnie wspierać. Jak wyjeżdżam na rajd, mama już nie mówi, tak jak kiedyś, żebym jechał sobie pomalutku. Mówiła tak, bo nie wiedziała, że ja rajdy od samego początku traktuję serio. Teraz już wie.

- rozmawiał Mikołaj Sokół

Sobiesław Zasada, Krzysztof Hołowczyc, Kajetan Kajetanowicz... Jak pan się czuje w gronie polskich zwycięzców rajdowych mistrzostw Europy?

Marzyłem o tym – może nie żeby znaleźć się w jednym zestawieniu z tymi wielkimi polskimi kierowcami, ale żeby zdobyć tytuł mistrza Europy. Dla siebie, dla zespołu, dla polskich kibiców. Dla tych, którzy wiedzą, że poświęcam całe swoje życie rajdom, a być może powinienem więcej czasu spędzać z nimi – czyli dla moich rodziców. Na mecie Rajdu Akropolu powiedziałem, że dedykuję ten sukces właśnie im. Zasłużyli na to i cieszę się, że mogę im to zadedykować, bo wiem, że to dla nich bardzo dużo znaczy. Mówiąc trochę żartobliwie czasami może zapominają jak wyglądam i oglądają mnie tylko w telewizji, ale bardzo mocno trzymają za mnie kciuki. Kibicują, sprawdzają czasy odcinków, denerwują się i przeżywają to nawet bardziej niż ja. Też na inny sposób, bo przecież są starszymi ludźmi i zdają sobie sprawę być może nawet jeszcze bardziej niż ja z tego, jak niebezpieczna i ryzykowna jest ta dyscyplina. Jestem z nimi w tej chwili sercem, mam nadzieję że wkrótce wpadnę do nich na obiad, tak jak zapraszał mnie tata. Rodzice nie byli w stanie zapewnić mi możliwości udziału w rajdach nawet na podstawowym poziomie, bo nie mieli takich możliwości. Ważniejsze, że dali mi wiarę, po prostu mnie wychowali i bardzo im za to dziękuję.

Pozostało jeszcze 86% artykułu
SPORT I POLITYKA
Ile tak naprawdę może zarobić Andrzej Duda w MKOl?
Sport
Andrzej Duda w MKOl? Maja Włoszczowska zabrała głos
Sport
Andrzej Duda i Międzynarodowy Komitet Olimpijski. Czy to w ogóle możliwe?
Sport
Wsparcie MKOl dla polskiego kandydata na szefa WADA
Sport
Alpy 2030. Zimowe igrzyska we Francji zagrożone?
Materiał Promocyjny
Nest Lease wkracza na rynek leasingowy i celuje w TOP10