Sobiesław Zasada, Krzysztof Hołowczyc, Kajetan Kajetanowicz... Jak pan się czuje w gronie polskich zwycięzców rajdowych mistrzostw Europy?
Marzyłem o tym – może nie żeby znaleźć się w jednym zestawieniu z tymi wielkimi polskimi kierowcami, ale żeby zdobyć tytuł mistrza Europy. Dla siebie, dla zespołu, dla polskich kibiców. Dla tych, którzy wiedzą, że poświęcam całe swoje życie rajdom, a być może powinienem więcej czasu spędzać z nimi – czyli dla moich rodziców. Na mecie Rajdu Akropolu powiedziałem, że dedykuję ten sukces właśnie im. Zasłużyli na to i cieszę się, że mogę im to zadedykować, bo wiem, że to dla nich bardzo dużo znaczy. Mówiąc trochę żartobliwie czasami może zapominają jak wyglądam i oglądają mnie tylko w telewizji, ale bardzo mocno trzymają za mnie kciuki. Kibicują, sprawdzają czasy odcinków, denerwują się i przeżywają to nawet bardziej niż ja. Też na inny sposób, bo przecież są starszymi ludźmi i zdają sobie sprawę być może nawet jeszcze bardziej niż ja z tego, jak niebezpieczna i ryzykowna jest ta dyscyplina. Jestem z nimi w tej chwili sercem, mam nadzieję że wkrótce wpadnę do nich na obiad, tak jak zapraszał mnie tata. Rodzice nie byli w stanie zapewnić mi możliwości udziału w rajdach nawet na podstawowym poziomie, bo nie mieli takich możliwości. Ważniejsze, że dali mi wiarę, po prostu mnie wychowali i bardzo im za to dziękuję.
Kto zaszczepił panu rajdowego wirusa?
Mój tata. Jak byłem dzieckiem, zabrał mnie na Rajd Wisły i tam zobaczyłem głośne, szybkie maszyny prowadzone przez odważnych facetów i od razu postanowiłem, że chcę być taki jak oni. Rodzice mieli Fiata 126p, co niedziela jeździliśmy nim do babci. Garaż był jakieś 400 metrów od domu i po obiedzie biegłem tam, żeby wyprowadzić auto. To były moje pierwsze chwile za kierownicą. Potem uczyłem się jeździć samochodem taty. Czasami za jego wiedzą, czasami nie.
Przeważnie pierwszymi sponsorami młodego kierowcy są rodzice, ale wspomniał pan, że nawet na podstawowym poziomie nie wchodziło to w grę...