Komentarz Stefana Szczepłka:
Bramkarz Legii Warszawa Arkadiusz Malarz powinien po tym meczu podać organizatora – czyli PZPN – do sądu. Za narażanie jego i zdrowia i życia. W drugiej połowie kibice Lecha co i rusz rzucali w jego pole karne płonące race, jedna z nich trafiła bramkarza w nogę. Prowadzący spotkanie sędzia Szymon Marciniak – najlepszy polski arbiter, człowiek, który będzie prowadził mecze w trakcie finałów Euro 2016 – nie przerywał jednak meczu. Dochodziło do takich sytuacji, że piłkarze kontynuowali grę, mimo iż widzowie i telewidzowie z powodu dymu nie widzieli co się dzieje na boisku, a w polu karnym Malarza leżało po kilkanaście płonących rac.
PZPN pod wodzą Zbigniewa Bońka wiele robił żeby zbudować prestiż Pucharu Polski. Ustanowiono, że finał będzie się odbywał na Stadionie Narodowym, zawsze 2 maja – w święto flagi. Jednocześnie to jednak Boniek pośrednio jest odpowiedzialny za to, co wydarzyło się w poniedziałkowe popołudnie. To Boniek wielokrotnie robił umizgi w kierunku kibiców, dla których mecz jest wydarzeniem co najwyżej trzecioplanowym. Już po zeszłorocznym finale Pucharu, który także był przerywany z powodu dymu i braku widoczności chwalił kibiców. Tymczasem – generalizując, ale inaczej się nie da – kolejny raz okazało się, że kibice, którzy dostali palec – pochwały za racowiska, przymykanie oka na pirotechnikę, która przecież na imprezach masowych jest zakazana – będą chcieli rękę.
Finał był smutny jednak nie tylko ze względu na kibiców – to co się działo na boisku również nie stanowiło dobrej reklamy polskiej piłki. Piłkarze obu drużyn oddali zaledwie cztery celne strzały. Tylko jeden z nich – Aleksandara Prijovivia w 69. minucie – wpadł do siatki. Przez pozostały czas piłkarze obu zespołów skupiali się niemal wyłącznie na walce. Szkoda, że byli tak nią pochłonięci, że zapomnieli o tym, iż należałoby jeszcze grać w piłkę. Bo jednak po to kibice w ogóle pofatygowali się na stadion. Przynajmniej kibice Legii, bo tym z Poznania chodziło bardziej o zaznaczenie swojej obecności przerywając spotkanie.
Zaskakująco mało pokazali ci, od których najwięcej wypadałoby oczekiwać. Gdy w pewnym momencie na stadionowym telebimie pokazano twarz selekcjonera Adama Nawałki, nie można się było dziwić głębokiemu zatroskaniu, widocznemu na pierwszy rzut oka. Karol Linetty, którego talentu Nawałka jest olbrzymim zwolennikiem dał się zapamiętać tylko dlatego, że to on – niczym junior – w zamieszaniu podbramkowym zagrał piłkę w kierunku własnej bramki, zamiast wybić ją jak najdalej w trybuny. Z tego prezentu skorzystał właśnie Prijović. Poza tą „asystą” Linetty był całkowicie niewidoczny.