Trudno się dziwić radości największej gwiazdy igrzysk. Kończy karierę w stylu imperialnym, piękny wyścig motylkiem na 200 m miał dla niego szczególne znaczenie. Cztery lata temu poniósł w nim najbardziej bolesną porażkę: w Londynie przegrał złoto o 5 setnych sekundy z Chadem Le Closem z RPA. Był on w Rio na torze obok. To świetny pływak z pokolenia, które Phelpsa uważało za swego dziecięcego idola. Takich jest więcej, w opisywanym finale można było doliczyć się chyba z pięciu powtarzających podczas konferencji prasowych, że podziwiali Phelpsa.
Dziś Amerykanin potrafi już z takich opinii żartować. – Chad mnie lubił, ale potem nagle przestał. Mówił, że jestem jego bohaterem, ale teraz nagle to wszystko odwołał – stwierdził z uśmiechem.
Michael Phelps był i jest magnesem dla kolejnej generacji pływaków i zapewne ostatni raz odparł atak młodych. Czas mistrza w finale (1.53,36) rekordem świata i rekordem olimpijskim nie jest, lecz cóż z tego, gdy 19-letni Tamas Kenderesi z Węgier, który wygrał z wielkim Amerykaninem w półfinale, w decydujących chwilach niewiele mógł zrobić. Był trzeci, wyprzedził go jeszcze Japończyk Masato Sakai, Le Clos zajął czwarte miejsce.
Phelps ma rekord świata na 200 m motylkiem od 2001 roku (Kenderesi miał wtedy cztery lata), osiem razy swe osiągnięcie poprawiał, ostatnio w 2009 w erze kosmicznych strojów z poliuretanu.
W oku Phelpsa na podium zakręciła się łza, ale od razu wyschła, gdy jeden z przyjaciół mistrza z Baltimore podczas hymnu wydał głośny okrzyk zwyczajowo poprzedzający mecze ulubionej drużyny baseballowej pływaka – Baltimore Orioles.
Jakieś 70 minut po dekoracji publiczność zobaczyła żywą legendę pływania po raz drugi, podczas pracy zespołowej. Emocje sztafety 4 x 200 m kraulem były trochę mniejsze, bo Amerykanie objęli prowadzenie na pierwszej zmianie i wypracowali Phelpsowi taką przewagę, że mistrz po prostu płynął po torze jak na uroczystą koronację. Wielka Brytania była druga, Japonia trzecia, ale niewiele osób śledziło to, co działo się za plecami lidera.