To zwycięstwo ma oczywisty wymiar symboliczny – królowa jest tylko jedna – można rzec za znaną polską artystką estradową. Królową nart biegowych jest od prawie dwóch dekad pani Bjoergen, finałowy sukces przyszedł jej w miarę łatwo, głównymi rywalkami były koleżanki z reprezentacji: druga na mecie Heidi Weng, trzecia Astrid Uhrenholdt Jacobsen i czwarta Ragnhild Haga.
Start był wspólny, ruszyły 52 panie (wśród nich polska jedynaczka – Kornelia Kubińska), wszyscy pamiętali, że to przedostatnia biegowa konkurencja mistrzostw, ale ostatnia kobieca, więc niektórzy Finowie po cichu liczyli na złamanie norweskiej władzy, ale się przeliczyli.
Przebieg rywalizacji łatwo było przewidzieć – z dużej grupy prowadzących po kilku kilometrach zrobiła się średnia, ze średniej nieduża, po połowie dystansu z przodu jechała już tylko mocna trzynastka, w niej zabrakło jednej lokalnej bohaterki – Kerttu Niskanen (siostry Iivo – złotego medalisty na 15 km), która spłakana zatrzymała się na stadionie z powodu bólu nóg.
Tempo było takie, że na okrążenie przed końcem wykruszyły się jeszcze trzy biegaczki, dość dokładnie wiadomo było kiedy Norweżki ruszą tak, by rozstrzygnąć walkę o medale. Ruszyły, sygnał dała Bjoergen, utrzymały się za nią tylko koleżanki, ale też nie do mety, tylko do ostatniego zakrętu przy zjeździe na stadion. Finisz i wszystko jasne: czwarte złoto w rękach kobiety nie do zdarcia, te same wywiady, te same uśmiechy, te same lekko mieszane uczucia.
Na podium nie uśmiechała się tylko Astrid Jacobsen, bo końcowe ściganie z Heidi Weng kosztowało ją kontuzję nogi, a srebra i tak nie zdobyła. Sukces Norweżek w zasadzie rozstrzygnął o zwycięstwie ich ojczyzny w klasyfikacji medalowej – mocno gonili Niemcy, ale wobec takiego rzutu norweskich medali, szans na wyprzedzenie w dwóch pozostałych konkurencjach mistrzostw (skoki drużynowe, bieg na 50 km) nie będzie.