Pierwsze w tym roku turnieje WTA przyniosły kilka niezłych gier, a przedłużona przerwa w rozgrywkach chyba się opłaciła, bo gwiazdy wyglądają na wypoczęte i zdrowe. Inaczej jest u mężczyzn. Jeśli poważnie traktować wieści z pokazówki w Kooyongu, robi się smutno. Z kontuzjami wyraźnie sobie nie radzą dwaj bohaterowie poprzedniego sezonu, Argentyńczyk Juan Martin Del Potro i Szwed Robin Soderling, a bez formy jest mistrz turnieju sprzed dwóch lat, Serb Novak Djokovic.
Organizatorzy australijskiego i nowozelandzkiego cyklu poprzedzającego pierwszy turniej wielkiego szlema wystąpili do ATP z protestem. Zażądali ingerencji w sprawie pokazówek u arabskich szejków. Twierdzą, że elita męskiego tenisa od lat ich ignoruje, a zapraszać daje się tylko tam, gdzie jest podwójna pula nagród i można liczyć na startowe. Na rozmowy wysłano jednego z nowych dyrektorów ATP Justina Gimelstoba. Jako zawodnik Amerykanin zasłynął wyjątkowo niezręcznymi wypowiedziami na temat znanych tenisistek. Teraz bił się w piersi, przyznawał rację skarżącym, ale szybko wycofał z negocjacji. Walka z petrodolarami to ostatnia rzecz, na jaką może sobie dziś pozwolić związek tenisistów. Zwłaszcza że podczas turnieju w Melbourne kroi się kilka grubszych awantur.
Sprawa pierwsza to – wypowiadane jednym głosem przez niemal wszystkich liczących się zawodników – kategoryczne żądanie skrócenia rozgrywek. Panowie już się zorientowali, co się stało w cyklu WTA i chcą podobnego, a nawet bardziej radykalnego manewru. Niestety, bije po oczach lista wycofań z tegorocznego Australian Open, z takimi nazwiskami, jak Francuz Gilles Simon czy Argentyńczyk David Nalbandian. Na fali tego buntu, i to jest dziś tenisowy problem numer dwa, szykuje się zamach na Puchar Davisa. U Amerykanów rezygnację złożyli Andy Roddick i James Blake, u Szwajcarów Roger Federer, kolejne deklaracje w drodze.
Przy mocnym poparciu ze strony Ivana Ljubicicia i Novaka Djokovicia powstał projekt tenisowego Pucharu Świata. Turniej ma być rozgrywany co dwa lata, trwać 10 dni, gromadzić w jednym miejscu liczące się reprezentacje. Nietrudno zgadnąć, że jest to sposób na ostre odchudzenie tenisowego kalendarza. Ponadto ciekawa oferta dla stacji telewizyjnych, bo rewolucjoniści obiecują innowacje skracające czas trwania pojedynków. Na razie trwa medialna wojna i licytacja na argumenty. Przy stole prezydialnym ATP wypowiedzą się w Melbourne główni zainteresowani, a więc gracze. Może być goręcej niż podczas ubiegłorocznego finału Nadala z Federerem. I wcale nie jestem pewien, że – jak wtedy – wygra przede wszystkim tenis.
[ramka][link=http://blog.rp.pl/blog/2010/01/18/karol-stopa-zamach-na-tradycje/]Skomentuj[/link][/ramka]