Olgierd Kwiatkowski z La Spezia
Pierwsze dni tegorocznego wyścigu urzekają widzów i kibiców, tak jak kiedyś George'a Byrona, Charlesa Dickensa, Ernesta Hemingwaya czy George Sand tworzących na Wybrzeżu Liguryjskim. Ale kolarze z tych uroków wiele nie mają – muszą się wspinać na przełęcze, przez które prowadzą wąskie lokalne drogi, nominalnie dwupasmowe, faktycznie z ograniczoną przepustowością. Te szlaki są bardzo niebezpieczne, wymagają doskonałej techniki, koncentracji i czasami szczęścia.
Organizatorzy, dokonując takiego wyboru, trafili w dziesiątkę. Pierwszy tydzień wielkich tourów zazwyczaj jest przewidywalny. To wielka wada współczesnego kolarstwa. Etapy wygrywają sprinterzy, czasami jakiś zbłąkany uciekinier, brakuje różnic czasowych między faworytami. Oni w Giro czekali na Alpy albo Dolomity. Tymczasem w tym roku spokój w peletonie już na wstępie zakłóciła Liguria, nawet spokój Alberto Contadora.
We wtorek Hiszpan, mierzący w tym roku w zwycięstwo we Włoszech i w lipcowym Tour de France, nie mógł sobie pozwolić na ostrożną, defensywną jazdę. Musiał uważać, nawet kontratakować, kiedy na ostatnim z trzech podjazdów do przodu ruszyli jego konkurenci, Włoch Fabio Aru i Australijczyk Richie Porte.
Na metę w La Spezii dotarli w niewielkiej grupie, 22 sekundy za niespodziewanym włoskim śmiałkiem Davide Formolo. Contador awansował dzięki temu na czwarte miejsce, ale faktycznie przewodzi stawce najlepszych. Wyprzedza go kolega z grupy Tinkoff Roman Kreuziger, który nie będzie z nim walczył o pierwsze miejsce, i dwóch średniej klasy kolarzy z australijskiego zespołu Orica – Simon Clarke i Esteban Chavez. Aru traci 6 sekund, Porte 20.