Zakończony pierwszy tydzień wyścigu był szalony, pełen upadków, niespodziewanych ataków. Najbardziej dramatyczny etap odbył się w czwartek. Na finiszu, przy prędkości 60–70 km na godzinę, włoski kolarz Daniele Colli zahaczył o kibica, który wystawił rękę z aparatem. Jeden upadek spowodował kolejne. Padł też na asfalt Contador. Mówiło się, że nie da rady pojechać dalej, że to niemożliwe, ale on się zawziął.
Najgorsza była pierwsza doba po upadku. Hiszpan rękę trzymał w okładach z lodu, potem, żeby mógł zasnąć, lekarze ją usztywnili. W piątek, kiedy odbył się najdłuższy – liczący 264 km – etap, Giro z siedmiu godzin jazdy przez trzy ostatnie zaciskał zęby, by utrzymać prosto kierownicę, ale dojechał i to bez strat.
W sobotę na lotnej premii nadrobił nad głównymi rywalami dwie sekundy, w górach Abruzji dał odpór atakom Włocha Fabio Aru i Australijczyka Richie Porte. Na mecie stwierdził, że najgorsze jest już za nim.
Niedzielny także górski etap to potwierdził. Hiszpan nawet podjął walkę na finiszu z Aru, choć nieudaną, bo stracił do niego sekundę.
Włoscy eksperci i lekarze zastanawiają się, jak to możliwe, że kolarz Tlinkoff-Saxo się nie poddaje. Albo jest twardzielem, albo blefuje, co może być elementem taktyki. Naczelny lekarz wyścigu traktuje kontuzję Contadora jako „bardzo poważną".