—korespondencja z St. Andrews
Wczesnym rankiem na Old Course pojawiły się brygady z obsługi pola, by opanować strumienie, małe jeziora i wielkie połacie stojącej wody. Grę wstrzymano już 14 minut po starcie, gdy na polu była pierwsza grupa wypuszczona o 6.32 rano czasu lokalnego.
Niebiosa otworzyły się tak szeroko, że pole szybko wyglądało jak po nagłej powodzi. Większość ze 112 bunkrów wypełniło się wodą. Pobliskie Morze Północne też pokazało fale, z których cieszyliby się zapewne tylko ekstremalni surferzy.
Skutki działania matki natury dało się ograniczyć koło 10. rano. Wtedy wznowiono grę, choć na końcowych dołkach wciąż usuwano wodę, pompami i wielkimi gąbkami. Niekiedy w takich warunkach dopuszcza się grę z podwójnego startu (z 1. i 9. dołka), ale organizatorzy z klubu Royal&Ancient uznali, że łamać tradycji nie będą.
Liderzy poczekali zatem na start do późnego popołudnia. Gdy już zagrali, wciąż wiele zależało od pogody – jednym nawet zaświeciło niekiedy słońce, inni wpadali w wietrzne tunele, jeszcze innym pomocnicy znów wyciągali parasole. Skutki były trudne do przewidzenia – czasem strzały pod wiatr wykonane długim żelazem dawały piłce lot długości 100 m (dla zawodowca to raczej wstyd), niekiedy krótkie żelazo plus potężny podmuch powodowały, że piłka leciała prawie 180 m.