Pożegnanie skoczków z igrzyskami w Pekinie było długie, mroźne i wietrzne, ale ciekawe, przynajmniej w części decydującej o przydziale medali. Żadnej dużej niespodzianki nie ma – poza tym, że złoty medalista konkursu indywidualnego na dużej skoczni Marius Lindvik nie pomógł Norwegii.
Polacy nie obronili brązowego medalu z Pjongczangu, wypadli dokładnie tak, jak wskazywała kolejność Pucharu Narodów i wszelkie inne porównania robione przez miłośników statystyki po treningach, kwalifikacjach i wcześniejszych konkursach olimpijskich. Plus można postawić przy nazwisku Kamila Stocha, który wyrzuciwszy z siebie słowa zawodu z powodu czwartego miejsca w rywalizacji indywidualnej i trudów całego sezonu, znów skakał nie gorzej niż najlepsi. Dobrze spisał się także Paweł Wąsek, na pewno nie zawiódł w debiucie w drużynie.
Ostatni konkurs poprzedziły pomiary temperatury – zima w prowincji Hebei zrobiła się wyjątkowo ostra, rywalizacja w temperaturach poniżej minus 20 stopni (odczuwalna minus 30) skłoniła organizatorów do wysłania na szczyt skoczni dodatkowych pledów, którymi zawodnicy okrywali się do ostatnich chwil przed startem.
Czytaj więcej
Marius Lindvik ze złotym medalem. Kamil Stoch z rozdartym sercem – był czwarty. W poniedziałek ko...
Krótkie chwile nadziei
Sceny z pledami utrwaliły się także dlatego, że wiatr był silny, za nic miał marznących uczestników zawodów i kazał im nie raz czekać na wznowienie skoków. Ten początek, choć rwany, przyniósł jednak niebanalne wyniki – pierwszymi liderami zostali Norwegowie (Halvor Egner Granerud oddał, jak się okazało, jeden z najdłuższych skoków dnia – 138 m), za nimi byli Słoweńcy (Lovro Kos – 134 m) i Rosjanie, po udanej próbie Daniła Sadriejewa. Przyszli mistrzowie – Austriacy – byli dopiero na piątym miejscu, Polacy, po słabym skoku Piotra Żyły, na siódmym.