W styczniu 2004 r. Liverpool ostatni raz strzelił gola na Stamford Bridge – wygrał 1:0 po bramce Bruno Cheyrou. Przez następne cztery lata już mu się to nie udało, ani w lidze angielskiej, ani w Lidze Mistrzów. Chelsea u siebie niestraszny żaden rywal. W Premiership na Stamford Bridge nie przegrała od czterech lat. W europejskich pucharach od dwóch. Dzisiaj wystarczy jej nie stracić bramki, i będzie po raz pierwszy w finale Ligi Mistrzów.
Rafael Benitez przypomina, że nie przegrać to dla Chelsea za mało, bo wynik 1:1 to już dogrywka, a wyższy remis da awans jego zespołowi, ale cztery bramki w meczu tych drużyn trudno sobie wyobrazić. Dwie też, 1:1 sprzed tygodnia było jakąś aberracją, bo zwykle gdy Chelsea i Liverpool spotykają się w Lidze Mistrzów, gole padają rzadziej niż raz na dwie godziny.
Benitez jest jednak pewny swego, jego piłkarze również. Powtarzają, że skoro potrzebują gola, to go strzelą, a złe serie są po to, żeby je przerywać. – Różnica między ośmioma ostatnimi wizytami na Stamford Bridge a obecną jest taka, że wtedy nie mieliśmy Fernando Torresa. Teraz zagra i to nam daje gwarancję, że okazji do strzelenia gola nie zabraknie – mówi Steven Gerrard.
Tydzień temu w Liverpoolu Torres mógł zdobyć kolejne, ale dwa razy zatrzymał go Petr Cech. Ten drugi raz zdarzył się niedługo przed końcem meczu. Kto wie, może gdyby Hiszpan wówczas strzelił bramkę, nie byłoby kilka minut później samobójczego gola Johna Arne Riise.
Niewykluczone, że Benitez znów będzie musiał wystawić Riise, bo Fabio Aurelio, którego Norweg zmienił w pierwszym meczu, jeszcze nie wyleczył kontuzji. To jedyne zmartwienie trenera Liverpoolu, jeśli chodzi o zdrowie piłkarzy. Dał im odpocząć, wystawiając w ostatnim ligowym meczu rezerwowych. Avram Grant z Chelsea nie mógł sobie na to pozwolić w spotkaniu z Manchesterem United.