Rzeczpospolita: Po golu z Lechem w finale Pucharu Polski kamień spadł panu z serca?
Marek Saganowski: Dlaczego miałoby tak być?
Bo w lidze pan nie strzela.
Nie przejmuję się tym jakoś specjalnie. Nie twierdzę, że zupełnie mi to nie ciąży, jestem napastnikiem, uwielbiam strzelać gole. Ale wiem też, co daję drużynie.
Kto jest lepszym piłkarzem – Saganowski czy Orlando Sa?
Orlando na pewno mnie przewyższa szybkością i jest lepiej wyszkolony technicznie. Natomiast ja lepiej rozumiem taktykę, mam większą wolę zwycięstwa. Moją przewagą jest też to, że zawsze gram dla drużyny i nie interesują mnie indywidualne statystyki. Najczęściej jest mi wypominany wiek. Ale to ja zaczynam pressing, to ja walczę o piłkę i często dzięki temu ją odzyskujemy. Przeciwko Lechowi miał grać Orlando, ale przypadek, czyli kontuzja, zadecydował, że to ja wyszedłem w pierwszym składzie i strzeliłem decydującego gola.
Kiedy z cudownego dziecka polskiej piłki stał się pan graczem walecznym?
Chyba w Anglii. Tak naprawdę w Southampton definitywnie zrozumiałem, że na koniec nie liczą się bramki, ale wynik zespołu. Miałem świetny okres w Championship. W 13 meczach strzeliłem 11 goli. Jeden z psychologów klubowych podszedł któregoś dnia do mnie i powiedział: „Ludzie z kontynentu potrzebują zazwyczaj pół roku, czasem roku, żeby zrozumieć naszą mentalność. A ty masz to wyssane z mlekiem matki. Jesteś jednym z nas". Ale wtedy też zobaczyłem, że trenerzy w Anglii nie patrzą na gole z taką nabożnością. Zdarzało się, że szkoleniowiec sadzał w następnym meczu na ławce człowieka, który owszem, zdobył bramkę, ale nie wypełniał zadań taktycznych.
Henning Berg taki właśnie jest?
Tak, w końcu tyle lat grał na Wyspach. Fajna była sytuacja, gdy podszedł do mnie po meczu z Zawiszą, który wygraliśmy 2:0, ale ja nie strzeliłem gola, i powiedział, że znacznie ważniejsze jest to, jak ciągnąłem całą drużynę do pressingu, niż gdybym zdobył dwie bramki. Dla mnie to był dowód, że trener ceni tych, którzy ciężko pracują, by ktoś mógł dostawić nogę i piłka wpadła do bramki. W Legii była jedna indywidualność – Miro Radović. Na niego można było bez szemrania pracować. Reszta musi zasuwać na zespół. Nawet Ondrej Duda, choć jestem przekonany, że wkrótce będzie wielkim piłkarzem.