Lider Lech w poprzednim meczu wyłożył się jak długi. Dotkliwa porażka z Jagiellonią – poznaniacy wyszli na prowadzenie, a następnie stracili aż trzy bramki – przyszła, gdy Lech po raz pierwszy w tym sezonie wdrapał się na pierwsze miejsce w tabeli, a Poznań uwierzył w tytuł.
Jutro na stadion przy ulicy Bułgarskiej przyjeżdża Śląsk Wrocław. Zawodnicy Macieja Skorży powinni przywitać rywali szpalerem honorowym i brawami. Tylko bowiem dzięki temu, że Śląsk zatrzymał w poprzedniej kolejce Legię (remis we Wrocławiu 1:1) Lech wciąż zajmuje pierwsze miejsce w tabeli. Z przewagą punktu nad Legią i Jagiellonią.
Trener Skorża może zaklinać rzeczywistość, tak jak to robił na konferencji prasowej poprzedzającej mecz ze Śląskiem, obwieszczać, że woli tytuł „wyszarpać, podnosząc się z desek, niż zdobyć go z 16-punktową przewagą", ale nikt rozsądny mu nie uwierzy. Skorża nie wygląda na człowieka, który źle wspomina sezon sprzed siedmiu lat, gdy jego Wisła Kraków zakończyła rozgrywki z 14 punktami przewagi nad drugą Legią.
Zawodnicy Henninga Berga zaczynali mecz ze Śląskiem ze świadomością, że Lech przegrał z Jagiellonią. Wiedzieli, że wygrana we Wrocławiu pozwoli im wrócić na pierwsze miejsce. Tuż po meczu w Poznaniu prezes Legii Bogusław Leśnodorski napisał na Twitterze: „Znowu wszystko w naszych głowach". Głowy piłkarzy jednak nie wytrzymały. Już po sześciu minutach obrońca tytułu przegrywał i udało mu się tylko zremisować.
Dziś wypadki potoczą się według tego samego scenariusza. Lech zagra ze Śląskiem o godzinie 18, a Legia z Jagiellonią o 20:30. Pytanie jednak, czy po środowych meczach nie trzeba będzie wreszcie porzucić narracji o Legii i Lechu walczących o mistrzostwo. Nie będzie bowiem wielką sensacją, jeśli w czwartek rano jako liderzy obudzą się zawodnicy Michała Probierza.